Wygląda na to, że nasze loty do Australii naznaczone są jakimś fatum. Na lotnisku w Nadi pani grzecznie nas poinformowała, że według jest sytemu nie mam prawa wstępu do kraju. Na wskazaną przeze mnie e-visitor (wiza turystyczna, o którą aplikuje się online), odpowiedziała, że też tego nie rozumie i poprosiła nas o drobne, by zadzwonić do Australii, do departamentu imigracji. Było wczesny poranek, w Australii jeszcze dwie godziny wcześniej, więc przyznam, że nie liczyłam na sukces jej interwencji. Ale na szczęście zachowaliśmy boarding pasy z poprzedniego lotu, co ułatwiło szybkie załatwienie sprawy. Okazało się, że według departamentu imigracji wciąż przebywałam na terenie Australii (a byliśmy tam ledwie 1,5 godziny). W obliczu oczywistości swojej pomyłki, skapitulowali i rekordowo szybko nanieśli zmiany w systemie. Wyruszyliśmy!
Pierwsze 15 minut w Sydney i stało się jasne, że pierwszy raz od ponad 3 miesięcy trzeba będzie wyjąć kurtki, a po drugie koniec z łaskawymi dla kieszeni cenami Azji. Tanio nie będzie! I nie było. Oj, pierwsza lekkomyślnie zakupiona butelka wody za 15 zł dała do myślenia. No i więc styl naszego podróżowania musi się trochę zmienić.
Pierwsze kroki w stolicy to krótkie rozeznanie tego, co miasto ma nam do zaoferowania. A miało do zaoferowania piękne nocne widoki Darling Harbour, Harbour Bridge i słynnego już chyba budynku opery. Najciekawszy, jak dla mnie, jest fakt, że główny architekt budynku zmuszony opuścić Australię w samym centrum jakiegoś finansowego skandalu, nigdy nie zobaczył swego ukończonego dzieła. No cóż, grunt, że my je widzieliśmy. No i chyba jak większość wykreowanych światowych ikon na miejscu trochę rozczarowuje. Ot i ładny „klocek” z lat 80-tych
Kolejne dni włóczyliśmy się odrobinę po mieście, m.in. odwiedzając Cackatoo Island, pobliską wysepkę – dawne więzienie i stocznię dziś przeistoczone w muzeum (te wszystkie dziwne industrialne zdjęcia zostały zrobione właśnie tam). Poszwędaliśmy się też po the Rocks, najstarszej dzielnicy Sydney, tuż obok zatoki Darling Harbour. Może i jest to miejsce, gdzie założono pierwszą ludzką osadę w zatoce, ale od tamtej pory tętniące miejskie życie przeniosło się zdecydowanie w głąb lądu. W rezultacie, the Rocks to dziś taka turystyczna atrapa, najstarszy pub w mieście, kilka wąskich uliczek i niebotycznie drogie turystyczne knajpki. Sydnyjczycy przestrzegają nawet przed tym „the oldie worldie trap”, czyli turystyczną pułapką. Mimo wszystko the Rocks okazało się być miłą odskocznią od zabieganego centrum. A ‘zabieganego’ dosłownie, bo pierwsze, co rzuciło nam się w oczy, to sportowa natura Australijczyków. Mimo chłodnej temperatury i nawracającej mżawki Sydnyjczycy biegają, surfują, uprawiają jogę, boks, aerobik, a wszystko to na świeżym powietrzu. Miło tak przyglądać się dbającej o zdrowie nacji, zwłaszcza po zupełnie zaniedbujących się Indonezyjczykach. Niestety nasze wysokie zdanie o wysokiej dbałości o zdrowie Australijczyków zostanie obalone, jak tylko opuścimy Sydney. Poza stolicą, zdecydowanie większy procent to otyli, przejedzeni Australijczycy…
No ale oprócz typowego zwiedzania, zgodnie z przysłowiem „When in Rome, do as the Romans do”, po polsku chyba mniej wdzięcznie „Gdy wejdziesz między wrony, kracz jak i one”, postanowiliśmy wybrać się na plażę. Miejski prom malowniczą trasą wzdłuż klifów wieńczących ujście zatoki do morza zabrał nas do Manley. Plaża jak to plaża, ale zaskoczyła mnie sportowa determinacja Sydnyjczyków: 15 stopni, woda lodowata, wokół tablice ostrzegające przed rekinami, a oni dziarsko kąpali się w oceanie. Jak widać, pogoda Australijczykom nie straszna. O czym przekonaliśmy się też, przepychając się przez tłumy Sydnyjczyków, stojących w kolejce po jedzenie, by zaraz potem spałaszować je w smugach deszczu. Październik to miesiąc licznych, ulicznych festiwali jedzenia. My trafiliśmy akurat na, nomen omen, tydzień kuchni azjatyckiej. Ale zgodnie z „When in Rome…” ochoczo pałaszowaliśmy w deszczu kluski.
Październik to też miesiąc, w którym na ulice wylegają artyści, zaczynają się liczne uliczne wystawy, także wystawy zdjęć. Te, które podglądaliśmy w Sydney były głównie autotematyczne, ich głównym tematem było samo Sydney, jego międzykulturowość i codzienne życie w mieście. I choć Aborygenów w centrum miasta raczej się nie spotyka (nawet na gorzej płatnych posadach, supermarketach etc.), to wszystkie inne nacje świata i owszem. Uderza zwłaszcza ogromna ilość Azjatów.
Zgodnie z tą samą zasadą, w Sydney po raz pierwszy od dłuższego czasu wybraliśmy się do supermarketu. Widok utęsknionego, zapomnianego przez ostatnie 3 miesiące sera żółtego wywołał u nas atak euforii. Do tego jabłka i pachnący chleb. Niczego więcej nam do szczęścia nie było trzeba…
No może tylko dostępu do Internetu. A z tym okazało się być krucho. Już na Fiji jeden ze spotkanych Anglików mieszkający obecnie w Melbourne przestrzegał nas przed ‘zacofaniem’ Australii w tym względzie. I rzeczywiście hot spot dostępny był jedynie w McDonaldzie, ale połączenie jest tam tak wolne, że trudno doczekać się otwarcia skrzynki emailowej. Obiecywany w hostelu wifi nie działał: „przeciążenie sieci”, załamywali ręce na recepcji, a ceny w mieście za godzinę wifi to ponad 15 zł. No nic trzeba było przywyknąć, bo jak się wkrótce okazało, Internet jest w Australii dobrem luksusowym. I będziemy mieli do niego ograniczony dostęp aż do końca naszej australijskiej przygody.
I wszystko byłoby cudownie, gdyby przez cały ten czas nie bolała mnie głowa. Dziwny był to ból, taki nie dający spokoju. Ale jak to wyjaśnił mi szybko Tomek: nic dziwnego, każdego w końcu rozbolałaby głowa od tak długiego chodzenia do góry nogami… Takie uroki życia na antypodach.
Comments