Browsing Posts in RPA

Gdy w Nowej Zelandii zamieszkaliśmy na miesiąc w naszym Spaceshipie na blogu pojawił się krótki opis naszego nowego domu na kółkach. Tym razem nie może być inaczej. Co prawda spać będziemy w namiotach, ale przez najbliższe tygodnie nasze życie będzie toczyło się wokół bohaterki tego posta – ciężarówki  „Shire”.

Osobowe samochody terenowe są przerabiane na auta wyprawowe od wielu lat. Jednak w takim aucie mieści sie około 4 osób. Co jeżeli chcemy przewieźć większą grupę po bezdrożach? Autobus nie da rady – zakopie sie przy pierwszej lepszej okazji. Ktoś błyskotliwy wpadł zatem na pomysł aby na auto wyprawowe przerobić ciężarówkę. Tak powstał biznes Overlandingu popularny dziś na całym świecie. Duża ciężarówka jest wytrzymała. Dzięki wysokiemu zawieszeniu i dużej mocy może pokonać trasy przeznaczone dla aut terenowych. Pozostaje jeszcze przystosować pojazd przeznaczony do przewozu np. kartofli, tak aby mógł we względnie cywilizowanych warunkach przewozić ludzi.

Idea overlandingu wywodzi się z jazdy terenowej. W dużym skrócie chodzi o to, aby zjechać z turystycznych szlaków, którymi podążają emeryci w luksusowych autobusach (drogi emerycie zaznaczamy, że nic do Ciebie nie mamy, ale w ten sposób podróżować będziemy na emeryturze – swoją drogą fajnie mają Ci „zachodni” emeryci, że ich na to stać).

Podróżuje się w większej grupie niż np. w terenówce, dzięki czemu jest taniej i weselej. Grupa jest samowystarczalna. By przetrwać potrzebuje jedynie raz na kilka dni odwiedzić sklep spożywczy, sklep alkoholowy i stację benzynową. Dzięki temu można dotrzeć w mniej turystyczne, ciekawsze i „dziksze” miejsce.

Poniżej możecie obejrzeć filmik o overlandingu – w tym przypadku w Ameryce Południowej:

Jak wygląda życie podczas tego typu wycieczki? Miłośnicy 5 gwiazdkowych hoteli i luksusowych restauracji pod krawatem nie będą zadowoleni. Hotel zamieniamy na namiot. Duży i względnie komfortowy. Mamy do dyspozycji materace więc śpi się bardzo wygodnie – oczywiście w swoim śpiworze. Sypialnię trzeba codziennie zbudować i zdemontować. Nocujemy zazwyczaj na oficjalnych campingach. Czasem na „dziko” gdzie zamiast prysznica mamy rzekę, a toaletę musi zastąpić busz – ale to rzadko.

Poniżej filmik przedstawiający ciężarówkę Acacia – taką jaką my podróżowaliśmy:

Co z jedzeniem? Przygotowujemy sami. A dokładnie dedykowany do tego zadania zespół. Zespołów jest 5 i każdego dnia zamieniamy się obowiązkami:

  1. gotowanie,
  2. zmywanie,
  3. sprzątanie ciężarówki,
  4. pakowanie ciężarówki,
  5. dzień wolny.

W naszym przypadku szefem kuchni była nasza przewodniczka, opiekunka i liderka Chantelle. Jedzenie było fantastyczne. Do dyspozycje mieliśmy butle gazowe, ognisko, grill, komplet niezbędnych naczyń i mebli kuchennych oraz wszystko to na co mieliśmy ochotę i kupiliśmy wcześniej w sklepie. Każdego dnia zarówno mięsożercy jak i wegetarianie byli zachwyceni.

Cały sprzęt przechowywany w ciężarówce codziennie było trzeba rozpakować a następnie zapakować (każdego dnia mieliśmy od tego specjalny zespół). Mam tu na myśli stoły, naczynie, krzesła, butle gazowe, kuchenkę, grilla, miski do zmywania itp. Do przechowywania jedzenia i piwa (a właściwie piwa i ewentualnie jedzenia, o ile  się zmieściło) mieliśmy lodówki chłodzone lodem.

Przeciętne rozbicie obozu wyglądało następująco:

Parkowaliśmy. Każdy łapał za swój namiot i rozstawiał go w wybranym przez siebie miejscu. Zespół pakujący wyjmował niezbędny sprzęt. Zespół gotujący zaczynał przygotowywać posiłek. Zespół czyszczący ciężarówkę lekko ją ogarniał. Jaco (nasz przewodnik i kierowca) rozpalał ognisko. Reszta robiła to, na co miała ochotę (zazwyczaj piwo i krykiet). Później wspólny posiłek przy ogniu. Planowanie kolejnego dnia. Zmywanie przez zespół zmywający. Na koniec czas wolny dla wszystkich – wspólna zabawa przy ogniu lub w campingowym barze.

Rano pobudka (zazwyczaj baaaardzo wcześnie), poranna toaleta, śniadanie, składanie namiotów, pakowanie i w drogę. Przed nami kolejny dzień pełen wrażeń!

W ciężarówce każdy miał swoje miejsce siedzące oraz szafkę na rzeczy osobiste. Były głośniki i mini biblioteka. Zazwyczaj kilometry nawet na długich dystansach mijały nam bardzo szybko.

Nasza trasa:

Tu możecie przeczytać więcej o naszej wycieczce:

http://www.acacia-africa.com/acacia_overland/desert_tracker_25_days_2012.php

Od początku nie byliśmy przekonani, jak podróżować po Afryce. Do tej pory celowo unikaliśmy wszelkiej formy turystyki zorganizowanej. Jednak wszystkie znaki na niebie i w google wskazywały, że po Namibii i Botswanie bez własnego transportu nie zobaczymy tego, co naprawdę warte zobaczenia. Lokalny transport właściwie nie istnieje, a przedostanie się w bezludne miejsca graniczy z cudem. Na wypożyczenie własnej terenówki nie było nas stać, więc wybór padł na overlanding. RPA zwiedziliśmy we własnym zakresie małym autem (możecie o tym poczytać w poprzednich postach), ale dalej na północ zdecydowaliśmy wybrać się z Acacią.

Obawialiśmy się tej decyzji strasznie. Dzisiaj z perspektywy czasu wiemy, że dzięki niej spędziliśmy jeden z najcudowniejszych miesięcy w, co by nie mówić, chyba najciekawszym roku naszego dotychczasowego życia. A więc nie było tak źle! :)

Gdy w Nowej Zelandii zamieszkaliśmy na miesiąc w naszym Spaceshipie na blogu pojawił się krótki opis naszego nowego domu na kółkach. Tym razem nie może być inaczej. Co prawda spać będziemy w namiotach, ale przez najbliższe tygodnie nasze życie będzie toczyło się wokół bohaterki tego posta – ciężarówki „Shire”.

Osobowe samochody terenowe są przerabiane na auta wyprawowe od wielu lat. Jednak w takim aucie mieści sie około 4 osób. Co jeżeli chcemy przewieźć większą grupę po bezdrożach? Autobus nie da rady – zakopie sie przy pierwszej lepszej okazji. Ktoś błyskotliwy wpadł zatem na pomysł aby na auto wyprawowe przerobić ciężarówkę. Tak powstał biznes Overlandingu popularny dziś na całym świecie. Duża ciężarówka jest wytrzymała. Dzięki wysokiemu zawieszeniu i dużej mocy może pokonać trasy przeznaczone dla aut terenowych. Pozostaje jeszcze przystosować pojazd przeznaczony do przewozu np. kartofli, tak aby mógł we względnie cywilizowanych warunkach przewozić ludzi.

Idea overlandingu wywodzi się z jazdy terenowej. W dużym skrócie chodzi o to, aby zjechać z turystycznych szlaków, którymi podążają emeryci w luksusowych autobusach. Podróżuje się w większej grupie niż np. w terenówce, dzięki czemu jest taniej i weselej. Grupa jest samowystarczalna. By przetrwać potrzebuje jedynie raz na kilka dni odwiedzić sklep spożywczy, sklep alkoholowy i stację benzynową. Dzięki temu można dotrzeć w mniej turystyczne, ciekawsze i „dziksze” miejsce.

http://www.youtube.com/watch?v=q_63LpQd8mk&feature=player_embedded

Jak wygląda życie podczas tego typu wycieczki? Miłośnicy 5 gwiazdkowych hoteli i luksusowych restauracji pod krawatem nie będą zadowoleni. Hotel zamieniamy na namiot. Duży i względnie komfortowy. Mamy do dyspozycji materace więc śpi się bardzo wygodnie – oczywiście w swoim śpiworze. Sypialnię trzeba codziennie zbudować i zdemontować. Nocujemy zazwyczaj na oficjalnych campingach. Czasem na „dziko” gdzie zamiast prysznica mamy rzekę, a toaletę musi zastąpić busz – ale to rzadko.

Co z jedzeniem? Przygotowujemy sami. A dokładnie dedykowany do tego zadania zespół. Zespołów jest 5 i każdego dnia zamieniamy się obowiązkami:

1. gotowanie,

2. zmywanie,

3. sprzątanie ciężarówki,

4. pakowanie ciężarówki,

5. dzień wolny.

W naszym przypadku szefem kuchni była nasza przewodniczka, opiekunka i liderka Chantelle. Jedzenie było fantastyczne. Do dyspozycje mieliśmy butle gazowe, ognisko, grill, komplet niezbędnych naczyń i mebli kuchennych oraz wszystko to na co mieliśmy ochotę i kupiliśmy wcześniej w sklepie. Każdego dnia zarówno mięsożercy jak i wegetarianie byli zachwyceni.

Cały sprzęt przechowywany w ciężarówce codziennie było trzeba rozpakować a następnie zapakować (każdego dnia mieliśmy od tego specjalny zespół). Mam tu na myśli stoły, naczynie, krzesła, butle gazowe, kuchenkę, grilla, miski do zmywania itp. Do przechowywania jedzenia i piwa (a właściwie piwa i ewentualnie jedzenia, o ile się zmieściło) mieliśmy lodówki chłodzone lodem.

Przeciętne rozbicie obozu wyglądało następująco:

Parkowaliśmy. Każdy łapał za swój namiot i rozstawiał go w wybranym przez siebie miejscu. Zespół pakujący wyjmował niezbędny sprzęt. Zespół gotujący zaczynał przygotowywać posiłek. Zespół czyszczący ciężarówkę lekko ją ogarniał. Jaco (nasz przewodnik i kierowca) rozpalał ognisko. Reszta robiła to, na co miała ochotę (zazwyczaj piwo i krykiet). Później wspólny posiłek przy ogniu. Planowanie kolejnego dnia. Zmywanie przez zespół zmywający. Na koniec czas wolny dla wszystkich – wspólna zabawa przy ogniu lub w campingowym barze.

Rano pobudka (zazwyczaj baaaardzo wcześnie), poranna toaleta, śniadanie, składanie namiotów, pakowanie i w drogę. Przed nami kolejny dzień pełen wrażeń!

W ciężarówce każdy miał swoje miejsce siedzące oraz szafkę na rzeczy osobiste. Były głośniki i mini biblioteka. Zazwyczaj kilometry nawet na długich dystansach mijały nam bardzo szybko.

Nasza trasa:

Zacznijmy od początku, a właściwie od miejsca, gdzie skończyliśmy, czyli od pierwszych dni naszego 4-tygodniowego overlandingu. Pierwsze miejsce, w które zabrał  nas nasz nowy dom na kółkach to dzielnica biedoty na przedmieściach Kapsztadu: township o nazwie Langa. Nie da się jednak opisać Langi, a przede wszystkim zrozumieć zjawiska południowoafrykańskich townshipów bez sięgnięcia do historii, a dokładniej dziejów zniesławionego na całym świecie apartheidu.

Na hasło apartheid każdemu z Was coś tam na pewno w głowie świta. No tak, ten okropny system segregacji ras etc. Ale założę się, że niewielu z Was starczyłoby pomysłowości, by wyobrazić sobie co tak naprawdę na co dzień znaczył ustrój tak skrupulatnie zaprojektowany w głowach Afrykanerów. Oficjalnie apartheid (z hol. rozdzielność) obowiązywał od 1948 roku, ale pierwsze próby segregacji ras pojawiły się już pod koniec XIX wieku. Gdy w 1893 roku w dzisiejszej RPA wyrzucono z pociągu Gandhiego (który mieszkał w Południowej Afryce w latach 1893-1914), bo „bezczelnie” rozsiadł się w przedziale dla białych, w jego głowie musiała już kiełkować idea Biernego Oporu, dzięki której później wywalczy niepodległość Indii. Z roku na rok było coraz gorzej i gdy cały świat powoli odchodził od rasistowskich praw, RPA zaczęła je coraz bardziej zaostrzać.

W 1913 roku na mocy Ustawy Ziemskiej dla Tubylców ograniczono prawo posiadania ziemi przez Murzynów do terenów rezerwatów, które stanowiły 8% ówczesnego Związku Południowej Afryki. Jak zmieścić 66% społeczeństwa (tyle stanowili wtedy Czarni) na 8% ziemi? Na szczęście były jeszcze miasta, gdzie można było zamieszkać, nie posiadając ziemi. Ale i one nie na długo. W 1923 miasta zadekretowano jako „wyłącznie dla białych”. By w nich przebywać, Murzyni musieli wystąpić o przepustkę. Te przepustki będą im już towarzyszyć kolejnych kilkadziesiąt lat, aż w końcu doprowadzą do pierwszych masowych buntów i masakry czarnej ludności w Sharpeville w 1960 roku.

Langa

Gdy zaraz po dojściu do władzy Partii Narodowej w 1948 roku nowo obrany premier Malan ogłasza oficjalnie apartheid, utrzymanie segregacji ras nikogo nie dziwi. Wprowadzony natychmiast zakaz międzyrasowych małżeństw nie wprowadza rewolucji. W praktyce i tak małżeństw mieszanych było niewiele. Co innego jednak wprowadzony w 1950 roku zakaz współżycia płciowego między ludźmi o różnych kolorach skóry. W grę zaczęli już wchodzić nie tylko Czarni i Biali, ale też liczni w RPA Azjaci i Kolorowi. Szybko okazało się, że żeby wyegzekwować wprowadzone prawa trzeba zakwalifikować każdego obywatela do określonej grupy rasowej. I tu zaczął się raj, ale i jednocześnie zagwozdka, dla urzędników. W żyjącym obok siebie od wieków i mocno wymieszanym społeczeństwie określić jednoznacznie przynależność rasową graniczyło z cudem. Urzędnicy wykazali się więc niezwykłą pomysłowością. Czy jesteś Koloredem (mieszańcem), czy czystej krwi Afrykaninem miał decydować ołówek wsunięty we włosy. Jeśli skręt włosów pozwalał ołówkowi się utrzymać, nie było wątpliwości, że jesteś Murzynem. Tak skonstruowane prawo doprowadzało do absurdów. Świetnym ich przykładem był los Sandry Laing. Dziewczyna urodzona w rodzinie białych Afrykanerów miała ciemniejszą karnację i lekko kręcone włosy. Choć badania potwierdziły, że jest biologicznym dzieckiem swoich rodziców, nie mogła chodzić do tej samej szkoły co jej rodzeństwo, ani korzystać z tych samych praw co cała jej rodzina. Osób mylnie zakwalifikowanych do ras było wiele, o czym świadczą ciągłe apelacje i kilkadziesiąt przypadków rocznie „zmiany rasy” w oficjalnym rejestrze.

Apartheid nie byłby jednak kompletny, gdyby wszystkie rasy mogły spokojnie koegzystować w barwnych dzielnicach takich jak opisywana wcześniej District 6 w Kapsztadzie.  Wprowadzona w 1950 roku Ustawa Terytorialna wprowadziła więc przymusowy rozdział miejsca zamieszkania w zależności od koloru skóry. Natychmiast rozpoczęły się przymusowe wysiedlenia Koloredów, Azjatów i Czarnych. Centralnie położone dzielnice były przeznaczone wyłącznie dla białych. W praktyce części z nich, jak District 6, nigdy nie zaludniono, a kolorowa ludność już na dziesiątki lat pozostała na obrzeżach miast, np. w Soweto pod Johannesburgiem. Budowane w ciągu kilku tygodni dzielnice, nie miały żadnej infrastruktury, dostępu do elektryczności czy bieżącej wody. Ludzie bywali pozostawiani w szczerym polu, gdzie własnymi rękoma zaczynali budować swoje nowe życie – z kartonów, blachy falistej, drutów, sznurków, kawałków plastiku itp..

Te dzielnice biedoty (townshipy) wciąż istnieją. Kilkaset metrów od ekskluzywnej plaży pod Kapsztadem tysiące ludzi wciąż mieszka w skleconych w pośpiechu barakach, po wodę wciąż udają się kilka przecznic dalej, gdzie znajduje się jedyna w okolicy studnia, a na prąd mogą jedynie liczyć, o ile sami go sobie podprowadzą, najczęściej nielegalnie od sąsiada.

Do jednej z takich dzielnic trafiliśmy pierwszego dnia overlandingu. Białasy raczej się tam nie zapuszczają. Dla przeciętnego białego mieszkańca RPA wizyta w township zakończyć się może w najlepszym wypadku ogołoceniem z wszystkiego z czym się tam pojawił. W innych przypadkach na posterunku policji lub w szpitalu. Taka jest przynajmniej stereotypowa opinia – jak jest naprawdę? Tego do końca nikt nie wie, ale słyszeliśmy o młodym białym mieszkańcu Kapsztadu, który postanowił zamieszkać przez kilka miesięcy w township. Na początku nie było mu lekko, ale po jakimś czasie oswoił się z otoczeniem, wychodząc z tego doświadczenia bez szwanku, a nawet z gronem kilkorga przyjaciół na długie lata.

My trafiliśmy do Langi, jednego z najstarszych townshipów. Nie opuszczają nas lokalni przewodnicy, urodzeni w okolicy po której spacerujemy. Miejscowi dostają od nich najprawdopodobniej jakieś pieniądze, więc turyści w tej części mogą czuć się bezpiecznie.

Odwiedzamy miejscowy shebeen – prymitywny pub, gdzie za 20 randów (8 zł) kupujemy kubeł ważonego na miejscu kukurydzianego piwa, bawimy się z dzieciakami, które aż lgną do każdej białej twarzy i gramolą się nam na ręce, podglądamy młodych chłopaków grających w ulicznego krykieta. Dla mnie hitem pozostanie odtańczony na nasz widok przez grupę kilkunastoletnich dziewczynek pełen układ z Waka, Waka Shakiry :) Z resztą Waka, Waka zna tu każdy. W końcu to duet Shakiry z Freshly Ground, super popularnym południowoafrykańskim zespołem – naszym małym odkryciem tego wyjazdu. Ale…

Waka Waka

Zaglądanie do prywatnych mieszkań, obskurnych pokoi dzielonych przez kilkoro obcych sobie staruszków – podglądanie ludzi w ich skrajnym ubóstwie pozostawia nam wszystkim poczucie niesmaku. Jakby wpuścili nas do zoo, gdzie z zaciekawieniem przyglądamy się wybrykom natury.  Gdybyśmy jeszcze byli sami, ale podobnych do nas grup było kilka. W pewnym momencie pojawił się nawet luksusowy autokar europejskiej wycieczki. Na szczęście miejscowi przyjmują wszystko z uśmiechem lub przynajmniej neutralną miną – w końcu każdy turysta zostawia tu trochę grosza.

Pod koniec busikiem przemykamy przez najbarwniejszą część Langi – tętniący życiem sobotni bazar. Szkoda, że nie mamy więcej czasu, bo chętnie przyjrzelibyśmy się całej gamie dań z kukurydzy (podstawie tutejszej diety) i lokalnym rarytasom – pieczonym na ruszcie głowom kóz o wdzięcznej nazwie Smiley (skóra na czaszce kozy kurczy się w trakcie palenia, pozostawiając charakterystyczny grymas uśmiechu).

Tuż przed odjazdem naszej uwadze nie umkną też widoczne gdzieniegdzie potężne domostwa z cegły, ogrodzone płotem, z ogródkiem na tyłach domu. Są znakiem nadchodzących powoli zmian. To posiadłości Czarnych, którym się udało. A od upadku apartheidu w 1994 roku takich jest coraz więcej. Co ciekawe jednak, nawet dziś dawni mieszkańcy townshipów przestrzegają narzuconych dziesiątki lat temu granic terytorialnych. Swoje nowobogackie domy wolą postawić na skraju dzielnicy biedoty niż w ekskluzywnym centrum, gdzie wciąż królują Biali.

Nie ma się co oszukiwać, apartheid jest wciąż żywy w świadomości mieszkańców RPA. Choć nie ma już prawa zakazującego międzyrasowych małżeństw, przez 2 miesiące w Afryce nie spotykamy ani jednej mieszanej pary z RPA. Owszem kolorowe małżeństwa się zdarzają, ale najczęściej jedno z małżonków pochodzi z Europy, albo ze Stanów. Z naszych obserwacji wynika, że RPA dzieli się na dwa sterylnie odizolowane światy – biały i czarny. Co najgorsze relacje między tymi światami są wciąż wrogie i pełne nienawiści. Wielu Czarnych nienawidzi Białych za krzywdy wyrządzone w czasie apartheidu. Zdarzają się zemsty – np. brutalny gwałt bogu ducha winnej córki jakiegoś afrykanerskiego bydlaka, który wiele lat temu skrzywdził kilku Czarnych. W zamkniętym środowisku Białych opowieść o takim okrucieństwie szybko się rozchodzi i wzbudza nienawiść do Czarnych. Dodatkowo Biali zaczynają się bać. A gdy pojawia się strach, to zaraz za nim idzie izolacja i agresja. I tak to zamknięte koło toczy się już od wielu lat.

Życie w ubóstwie nie poprawia sytuacji czarnych. W czasach apartheidu wszystkie wykwalifikowane zawody były zarezerwowane dla białych. Czarnym zostawały jedynie kiepsko płatne robotnicze prace. Dawniej mogli się jedynie uczyć na podstawowym poziomie (specjalna oświata dla Bantu), dziś nie ma już specjalnych szkół, gdzie w jednej klasie uczy się 50 osób, ale dostęp do edukacji jest wciąż utrudniony. Nie mając pieniędzy trudno zadbać o dobrą edukację, nie mając dobrej edukacji trudno jest zdobyć pieniądze – koło znowu się zamyka.

Według naszego ogólnego doświadczenia biali mieszkańcy RPA brytyjskiego pochodzenia to pogodni i otwarci ludzie, Czarni są bardzo ciepli i uśmiechnięci, a Afrykanerzy to buraki i chamy. Oczywiście nie chcemy generalizować, ale staramy się dać wyraz naszej ogólnej opinii (choć spotkaliśmy wielu Afrykanerów, którzy byli w porządku).

Czasem trudno nam było uwierzyć jak w XXI wieku po naszej pięknej planecie mogą chodzić tak beznadziejnie beznadziejne istoty jak niektórzy afrykanerzy (mała litera dla tej grupy jest zamierzona). Najgorsi są bogaci farmerzy, żyjący w małych zamkniętych społecznościach.

Przykład: Na campingu w środku buszu w Botswanie siedzimy przy piwku, podziwiając z campingowego baru słonie, które przyszły napoić się w oczku wodnym oddalonym od nas o kilkanaście metrów. Super miła atmosfera – Tym, którzy tego nie przeżyli trudno będzie sobie to wyobrazić :) I nagle dowiadujemy się, że naszego czarnego przewodnika, jedynego Czarnego na campingu, wyproszono. Afrykanerskie buraki zapowiedziały barmanowi, że nie będą pili w jednym barze z Czarnym. Ten, nie chcąc stracić licznej klienteli, nie zastanawiał się nawet chwili. Nasz przewodnik zniknął bez mrugnięcia okiem – takie sytuacje są dla niego codziennością. Chwilę wcześniej któryś z pijanych wczasowiczów spytał go, czy nie mógłby rano zaparzyć mu kawy.

Pocieszające jest to, że według Biggiego nowe pokolenie jest nieco lepsze. Choć nie zostanie zaproszony do domu swoich białych znajomych (rodzice nie życzą sobie, aby ich dziecko zadawało się z Czarnym), to udaje mu się utrzymać takie przyjaźnie.

Ile pokoleń musi minąć, aby Czarni i Biali zaczęli funkcjonować na równych zasadach? Czy z nami Białymi jest to w ogóle możliwe, zwłaszcza po tak długiej, krwawej i okrutnej historii?  Nie chcąc popadać w zbyt pesymistyczny nastrój, pozostawiamy to pytanie otwartym.

Township:

Wróciliśmy już 6 miesiące temu i od tamtej pory blog bardzo ucichł. Dręczą nas z tego powodu okropne wyrzuty sumienia, ale popowrotna codzienność okazała się na tyle… hmm… jakaś taka…, że czasu na opisanie naszych ostatnich przygód zostało niewiele (powinniśmy tutaj wymienić kilka wyssanych z palca argumentów, ale prawda jest taka, że nie mamy nic na swoje usprawiedliwienie ;)

Po kilku bitwach stoczonych z myślami (i okropnym lenistwem) jesteśmy z powrotem. W końcu do opisania zostały nam jeszcze 3 miesiące w drodze. I to miesiące, które wspaniale zapamiętamy!

A działo się wiele: wraz z grupą 19 fantastycznych osób solidnym 4-napędowym truckiem przejechaliśmy kawałek RPA, Namibii i Botswany, zza grubej ściany ulewnego deszczu gdzieniegdzie udało nam się wypatrzeć Wodospad Wiktorii, jakiś czas później z powrotem w Ameryce Południowej daliśmy się zauroczyć innemu Wodospadowi: Iguazu Falls, który jak na razie pozostanie naszym numerem 1 na wodospadowej liście świata, kupiliśmy WŁASNEGO osiołka i przewędrowaliśmy z nim tydzień w malowniczych krajobrazach wielobarwnych gór na południu Boliwii, w trakcie zdobywania swojego pierwszego w życiu 6-tysięcznika: Huayna Potosi, 6088 m npm, o kilka metrów uciekliśmy lodowej lawinie, spędziliśmy kilka dni w boliwijskiej dżungli w poszukiwaniu aligatorów i anakond, a na koniec nad Jeziorem Titikaka przez 2 dni podglądaliśmy rozbuchany barwnie, alkoholowo i tanecznie miejscowy festiwal i to w świetnym towarzystwie 5 spotkanych na miejscu Polaków. I wreszcie co chyba najważniejsze, daliśmy się przekonać, że Boliwia to fantastyczny kraj. Mieliśmy tu wpaść na kilka dni, a zostaliśmy 1,5 miesiąca. Kosztem Peru, gdzie jednak udało nam się zdobyć nieśmiertelne Machu Picchu, a także dać się po raz pierwszy okraść ostatniego dnia naszej 12-miesięcznej podróży.

Jest więc co opisywać i czas najwyższy usiąść z powrotem do roboty!

Zapraszamy.

Zaraz po opuszczeniu Lesotho przemknęliśmy przez park narodowy Golden Gate Highlands. Kręta droga wijąca się wśród pięknych formacji skalnych z piaskowa, co pewien czas przebiegająca wzdłuż trasy antylopa czy zebra. Wizualnie kuszący kąsek, ale klimat tutejszych rodzinnych kempingów jakoś nie zachęcał, żeby zatrzymać się na dłużej.

Swoją drogą trzeba przyznać, że Afrykanerzy z kempingowania uczynili prawdziwą sztukę. Załadowany na weekendowy wypad samochód afrykanerskiej rodzinki przypomina raczej cygańską karawanę. Gdy taka kilkunastoosobowa grupa kempingowców znajdzie w końcu swój wymarzony „odludny” zakątek, z 4-napędowca wylewają się szybko potężne namioty, zadaszenia, kilka grilli, potężny sprzęt biwakowy, nadmuchiwane fotele, a nawet wielgachne pontonowe kanapy. Widać tradycje Wielkiego Treku z połowy XIX wieku są wśród Burów wciąż żywe. Szkoda tylko, że to samo dotyczy ich niechęci do obcych. Gdy kemping już rozbity, a poziom wygód do złudzenia przypomina ten domowy, zaczyna się imprezka, głośna i mocno zakrapiana alkoholem. I niestety zarezerwowana wyłącznie dla Afrykanerów i grona ich prawomyślnych przyjaciół.

W drodze do Drakensberg...

Nie nasze klimaty, więc ruszamy dalej na wschód. Tego wieczoru chcemy jeszcze dotrzeć do Drakensbergu, najwyższego pasma górskiego RPA. Teoretycznie powinno nam to zabrać chwilę, jednak napotykane bez przerwy roboty drogowe wydłużają te kilkadziesiąt kilometrów w nieskończoność. Przez te ostatnie 2 tygodnie w samochodzie zaczynamy wierzyć, że całe RPA przebudowuje właśnie swoje drogi. Czasem nawet co kilka kilometrów zatrzymuje nas kolejny przyodziany w odblaski pracownik ruchu drogowego. Początek ruchu wahadłowego, trzeba czekać. Tylko poza machającymi chorągiewkami trudno dostrzec jakiekolwiek inne oznaki toczących się prac – skąd my to znam? :)

Gdy w końcu o zachodzie słońca znużeni docieramy do naszego backpackersa, okazuje się, że wspinaczka następnego dnia na szczyt Amfiteatru stoi pod znakiem zapytania. Szkoda, bo po to tu przyjechaliśmy. W końcu to z Amfiteatru niteczką wody opada drugi (zaraz po Salto Angel w Wenezueli) najwyższy wodospad świata. Po kilku godzinach wątpliwości menedżerka hotelu godzi się jednak zabrać nas niezależnie od liczby chętnych. Najchętniej wybralibyśmy się tam sami, ale prawo tego zabrania. Ponoć trasa jest zupełnie nieoznakowana, a pogoda zmienia się w mgnieniu oka. Kilkoro turystów trzeba było ewakuować.

Burza nad Amfiteatrem...

No nic, skoro trzeba w grupie, to ruszamy w grupie…blisko 20 osób. To nie do końca nasza wizja kontemplowania pięknych widoków. Jednak gdy po godzinie bezchmurnego nieba, nagle horyzont zaciąga się ciemnymi chmurzyskami, zaczyna padać, a po chwili z oddali słychać uderzenia grzmotów, do tego szybko zbaczamy z wytyczonej ścieżki i zaczynamy wspinaczkę stromym korytem wyschniętego strumienia, obecność przewodnika uspokaja. Pogoda faktycznie jest tu kapryśna, bo gdy tylko dotrzemy na szczyt, chmury rozpływają się w powietrzu, a naszym oczom ukazuje się skąpany w słońcu Amfiteatr. Mgły jeszcze powrócą, ale na razie widoczność mamy świetną. Zerkamy w dół i nie trudno o zawrót głowy. Ściana Amfiteatru opada pionowo przez ponad 1000 metrów. Doskonałe miejsce do base jumpingu. Widzę, że Tomek się rozmarza. Trzeba się szybko stąd zabierać, bo jeszcze zechce mi tam skoczyć :)

Widok z Amfiteatru..

Ruszamy w stronę wodospadu Tugela. Kurcze, coś pięknego, jak to miejsce ma położenie! Szczyt Amfiteatru to całkiem płaska, rozległa równina, którą leniwie snuje się rzeka, wyglądem przypominająca raczej płyciutkie rozlewisko. Krajobraz jakich wiele. Tylko, że tu ta równina nagle urywa się niczym po potężnym trzęsieniu ziemi i pionowym klifem w kształcie podkowy opada stromo w przepaść. Spacer po tej rozległej łące poprzecinanej mokradłami w żadnym wypadku nie zapowiada dramatycznego wodospadu. Kilka lat temu ten niewinny wygląd zmylił też 8-letniego chłopca, który biwakował nad rzeką wraz ze szkolną wycieczką. W poszukiwaniu głębszego stawu, gdzie mógłby się wykąpać, dotarł nad samą krawędź, poślizgnął się i… ciało znaleziono następnego dnia 948m niżej – u stóp wodospadu.

Ten mały strumyk spada prawie 1000 metrów w dół...

My na górze nie spotykamy nikogo poza grupą lesothańskich pasterzy. Granica między RPA i Lesotho to w górach pojęcie płynne. Lesothańscy pasterze swobodnie przekraczają granicę i dopóki pozostają w górach nikomu to nie przeszkadza. Może z wyjątkiem turystów nocujących w górskiej chatce na szczycie, skąd ponoć notorycznie znikają jedzenie i ubrania. Pasterze wyglądają na postrzelonych – z radością i błyskiem w oku prezentują nam swoją skąpą bieliznę. Swoją drogą, kto by nie oszalał po tylu miesiącach w surowych górach?

Pasterze...

Na deser jeszcze tylko zastrzyk adrenaliny w trakcie szybkiego zjazdu po zawieszonych pionowo drabinkach i po godzinie jesteśmy już u stóp szczytu Sentinel. Znów zza chmur wychyla się słońce. Kurcze, pogoda w tych najwyższych południowoafrykańskich górach doskonale wie jak podkreślić nastrój.

Drakensberg

Amfiteatr

Droga do Lesotho przez owiany złą rasistowską sławą Free State w RPA zdecydowanie nam się dłuży. Jakość dróg staje się coraz gorsza. Nie po raz pierwszy przekonujemy się, iż w Afryce lepiej sprawdzają się drogi szutrowe. Dziurawy niczym francuski ser asfalt nie nadaje się do jazdy małym samochodem. Pomiędzy Grahamstown a stolicą Lesotho, Maseru, położoną na granicy z RPA, kilometry dłużą się nam niemiłosiernie. Do tego na jednej z przełęczy dopada nas mgła – widoczność spada do kilkudziesięciu metrów. Może to i lepiej, nie musimy patrzeć na głębokie wyrwy w asfalcie i strome zbocza tuż za krawędzią jezdni. Po drodze mijamy mało ciekawe miejscowości, jednak bliżej granicy z Lesotho coś zaczyna się zmieniać.

W drodze do Lesotho

Pierwszy rzuca nam się w oczy odmieniony wygląd ludzi. Mijani na poboczu pasterze bydła okryci są wielobarwnymi kocami. Jak się później dowiemy, charakterystyczny koc to tradycyjny ubiór ludów Besotho. Po drodze mijamy coraz mniej białych. Na granicy z Lesotho czujemy się jakoś nieswojo – przeprawa wydaje się chaotyczna, choć jednocześnie działa bardzo sprawnie. Obawiamy się nieco formalności, o których słyszeliśmy wiele sprzecznych informacji – nie mamy wiz i jedziemy wypożyczonym samochodem. Granicę przekraczamy jednak bez żadnych kłopotów i dodatkowych opłat. Jesteśmy w Lesotho!

Zaraz po przekroczeniu granicy, nie sposób nie zauważyć, że to biedny kraj. Ponad 40% mieszkańców żyje poniżej progu ubóstwa, czyli za mniej niż 1,25 dolara dziennie! Ze względu na skrajną biedę Lesotho przylepiono łatkę kraju niebezpiecznego dla turystów. Czy słusznie? Dzięki izolacji od wpływów RPA, mieszkańcy Lesotho nigdy nie poznali niedorzecznych praw apartheidu i są wolni od jego potwornej spuścizny. Lesotho to zresztą kraj niemal jednorodny etnicznie. Wśród 2 milionów mieszkańców znaleźć można kilka tysięcy Europejczyków i populację około 5000 Chińczyków. Reszta to ludy Basotho.

My od początku czujemy się tu mile widziani. Dzieci witają nas, machając szeroko rękoma. W przeciwieństwie do niektórych regionów RPA, mamy wrażenie, że biali nie wzbudzają tutaj wrogości, a jedynie dużą ciekawość. Miejscowi zagadywani o drogę, uśmiechają się nieśmiało, po czym parskają śmiechem. Czyżby płynna znajomość angielskiego skończyła się na granicy z RPA? Angielski to drugi oficjalny język Lesotho, zaraz po Sesotho – obu nauczają w szkołach. Nasza obecność musi ich po prostu onieśmielać.

W drodze...

Faktycznie, przez kolejnych kilka dni nasz nieduży Huyndai z dwójką białych twarzy za szybą będzie nieustającym źródłem zainteresowania i uciechy miejscowych dzieci, staruszków i pasterzy bydła. Tylko raz zaciekawienie przerodzi się w niebezpieczną sytuację. Na jednej z bocznych dróg dzieciaki jak zwykle zablokowały jezdnię, byśmy musieli zwolnić. Niestety tym razem zamiast przyjaznych uśmiechów i okrzyków w naszą stronę poleciały kamienie i uderzenia w blachę samochodu. Kawałek dalej zatrzymaliśmy, by sprawdzić, czy z autem wszystko w porządku. Nic się nie stało, postanowiliśmy jednak dać dzieciakom nauczkę. Wystarczyło wrzucić wsteczny bieg i z pełną prędkością ruszyć w ich kierunku – w kilka sekund chłopcy rozpierzchli się po graniczącej z drogą łące.

Niewielu turystów dociera do Lesotho. Głównym problemem jest brak infrastruktury. W całym kraju znajduje się może kilkanaście lodgy, gdzie można przenocować za względnie  przyzwoite pieniądze. Do tego jeszcze kilka mniej lub bardziej obskurnych hoteli w miasteczkach i na tym kończy się turystyczna oferta. Drogi są jeszcze gorsze od tych po stronie RPA. Według Odysei.com: „Drogi poza rejonami miejskimi są w opłakanym stanie. Miejscowi kierowcy rzadko przestrzegają przepisów drogowych – zdarza się bardzo wiele wypadków z ofiarami śmiertelnymi. Dodatkowe niebezpieczeństwo stwarzają: słabe oświetlenie, zwierzęta na drogach, spadające z gór odłamki skał oraz zdarzające się napady na samochody.” Cóż… Nie napawa optymizmem. Wspinając się autem na Mafika Lisiu Pass (3090m n.p.m.) kilka metrów przed nami na jezdnię posypały się kamienie. Co robić? Stanąć, czekając na większy głaz, czy przyspieszyć, narażając się na uderzenie na dalszym odcinku? Wybraliśmy opcję drugą – na szczęście skończyło się na kilku kamieniach i przejechaliśmy bez szwanku. Głazy, które omijaliśmy potem na drodze mogłyby nie tylko pokiereszować samochód, ale kilkoro pasażerów posłać na tamten świat.

Od samej granicy mijamy zapierające dech w piersiach krajobrazy. Lesotho jest górzystym krajem. Dziś to nawet najwyżej położone państwo świata – w całości leży na wysokości powyżej 1400 m n.p.m., a najwyższy szczyt sięga 3482 m n.p.m. Dawniej tytuł ten należał do Tybetu. Miedzy szczytami porozrzucane są miasta. Choć trudno mówić tu o miastach, mijane przez nas miasteczka to raczej chaotyczne zbiorowiska targowisk i skondensowanych na niewielkim kawałku ziemi tłumów ludzi. Z miejską infrastrukturą mają one niewiele wspólnego. Lesothańskie wioski to z kolei skupisko kilku tradycyjnych okrągłych chat pokrytych strzechą, kilka krów, kóz, małe poletko do uprawy i to wszystko.

Długo zastanawialiśmy się, gdzie się zatrzymać. Na początek wybraliśmy Malealea Lodge w maleńkiej wiosce o tej samej nazwie. Już sama droga okazała się nie lada wyzwaniem dla naszego Huyndaia. Pokonanie ostatniego odcinka – 7 kilometrów błota, głębokich wyrw i wystających nierówno skał zabrało nam 45 minut. Wysiłek nie poszedł jednak na marne. Widoki przepiękne! Jak okiem sięgnąć: zalesione wzgórza, rzeczne kaniony, a w tle ośnieżone szczyty Gór Smoczych. Sam ośrodek i jego właściciele również napawają pozytywną energią. Zaraz po przyjeździe, dowiadujemy się, że otrzymaliśmy darmowy upgrade. Zamiast pokoju dwuosobowego w jednym z głównych budynków, dostajemy na wyłączność tradycyjną chatkę Basotho. Dach kryty strzechą, pomarańczowe ściany ulepione z mieszanki gliny i krowiego łajna, a w środku elektryczność (tylko do 22:00) i prywatna łazienka! Z tym pierwszym nie jest tu łatwo, właściciele lodge’y generują własną energię, tym bardziej doceniamy miły gest. Okazuje się, że Debbie i Michael to młode małżeństwo, który zarządza ośrodkiem zgodnie z duchem odpowiedzialnej turystyki. Ośrodek należy do rodziców Debbie, ona sama się tu wychowała, a teraz dorastają tu jej własne dzieci. Debbie i Michael nie znają Sesotho, mówią po angielsku, jednak ze swoimi pracownikami i mieszkańcami wioski żyją w doskonałej komitywie. Malealea Lodge zdaje się gwarantować pracę każdemu chętnemu mieszkańcowi okolic. W ośrodku każdą nawet najmniejszą funkcję sprawują miejscowi. Ponad 50 % przychodów z noclegów, wyżywienia, konnych i pieszych wędrówek, a także kilkudniowych trekkingów trafia do założonego przez właścicieli Malealea Development Trust. Dzięki zgromadzonym w ten sposób funduszom w ostatnich lat w wiosce wybudowano szkołę, Muzeum Regionalne, a także Centrum Lokalnego Rękodzielnictwa.

Ponadto każdego wieczoru w Malealea odbywa się koncert szkolnego chóru. Jakież oni mają głosy, jaką muzykalność! Nieśmiało, jakby od niechcenia zaczynają nucić pieśń ludową. Gdy nagle wchodzi 2 głos, a po chwili trzeci, nucenie zamienia się w radosny śpiew, który wciąż rośnie w siłę. Dłonie przestają się kontrolować, coraz energiczniej wyklaskując rytm. Po chwili do dłoni dołącza całe rytmicznie podrygujące ciało. Po nieśmiało nuconej muzyce nie pozostaje już ani śladu. Nie pierwszy i nieostatni raz przekonujemy się, że Afrykańczycy muzykalność mają we krwi. Kolejną atrakcją jest koncert młodego zespołu przygrywającego na instrumentach domowej roboty. Bębny, mandoliny, piszczałki i harmonijki pomysłowo skonstruowane ze skóry, metalowej beczki i zlepionych kawałków drewna wydają oryginalne dźwięki. Ale to nie sama muzyka tak nas urzeka, a raczej niespotykana charyzma młodych grajków. Nie mamy wątpliwości, że występ daje im mnóstwo frajdy, a tą pozytywną energię potrafią zarazić. Podobnego zdania są liczne nastoletnie fanki czekające, aż chłopcy skończą koncert. Wśród nich jest połowa składu występującego chwilę wcześniej szkolnego chóru. Czyżby to taki miejscowy muzyczny fanklub? Kto wie, być może kiedyś zdobędą sławę i łaskawym okiem spojrzą na najwierniejsze fanki. Pierwsze kroki do międzynarodowej kariery wykonane – za nimi zagraniczny występ na festiwalu Womad w Adelajdzie, w Australii.

Wioskowy chór...

Lesotho z grzbietu konia

Poza pokazami miejscowych talentów Malealea słynie też z organizacji konnych wędrówek. Trudno wyobrazić sobie bardziej malownicze położenie wioski, dlatego i my kolejnego dnia z samego rana postanawiamy przyjrzeć się okolicy z grzbietu konia. Te mocno rozbudowane klacze tu nazywane są kucykami, lecz z naszymi kucykami pozującymi na zakopiańskich Krupówkach do pamiątkowych zdjęć niewiele mają wspólnego.

Przy moim zupełnym braku doświadczenia obawiam się pierwszych wspólnych kroków. Niepotrzebnie, klacze okazują się łagodne i wyjątkowo dobrze ułożone. Przez pierwsze 2 godziny powoli spacerujemy wąskimi kamienistymi ścieżkami, mijając kanion rzeki Pitseng oraz kilka tradycyjnych wiosek Basotho z charakterystycznymi okrągłymi chatkami krytymi słomą. Gdziekolwiek się nie pojawimy, wzbudzamy żywe zainteresowanie miejscowych. Dzieci biegną za nami, wykrzykując „Dumelang” (Witajcie) lub „Le kae?” (Jak się macie?), jakiś pasterz pozdrowi nas rozpostartą w powietrzu dłonią, kiedy indziej nasz przewodnik zatrzymuje się, by zamówić kilka słów ze starszymi mieszkańcami wioski. Molefi, bo tak ma na imię, wyraźnie stara się nadrobić towarzyskie zaległości. Nic dziwnego, w końcu ponad 20 lat spędził, pracując w kopalni złota w okolicach Johannesburga w RPA. Zresztą nie on jeden. Według niektórych szacunków blisko 70 % mężczyzn urodzonych w Lesotho na pewnym etapie życia znajduje zatrudnienie w kopalniach RPA. „Tylko co ta za życie?”- macha ręką Molefi – „Praca, praca i jeszcze raz praca, ani rodziny, ani przyjaciół, nie ma nawet do kogo się odezwać.” Dlatego większość emigrantów zarobkowych wraca i zaoszczędzone fundusze inwestuje w rozwój gospodarstwa, własny biznes, lub tak jak Molefi, pozwala sobie na pracę gorzej płatną, ale znacznie przyjemniejszą. Trzeba przyznać, że kontemplacja rozpościerających się przed nami krajobrazów to czysta przyjemność. Kucyki są tak doskonale wyszkolone, że obowiązki naszego przewodnika w zasadzie ograniczają się do podziwiania widoków.

Okolice wioski Malealea

Po 7 godzinach wędrówki docieramy w końcu nad wodospad Botso’ela. Z góry nie robi wrażenia. Trudno uwierzyć, że ta płynąca leniwie wąska niteczka wody może przerodzić się w szumiącą poniżej kaskadę. Krótki spacer w dół kanionu i jesteśmy u stóp wodospadu. Nie jest to może Victoria, czy Iguazu Falls, ale mimo to cieszymy się relaksującą chwilą odpoczynku w cieniu skały. Gdy zroszeni kropelkami wody znów dosiądziemy naszych koni, wszystkie niewygładzone szwy na siodle zaczynają nam coraz bardziej uwierać. Koniom natomiast w kość daje nasz ciężar. Najwyraźniej świadome bliskości upragnionej stajni na ostatniej prostej zaczynają wyraźnie przyśpieszać. Zanim się obejrzę, zaczynam kłusować. Wow, nie wiedziałam, że potrafię.

Okolice wioski Malealea


Plaga AIDS

Doskonałe samopoczucie po tak emocjonującym dniu opuszcza nas dopiero w trakcie wieczornej rozmowy z rezydującą w Lesotho lekarką belgijskiego pochodzenia, która przyjechała tu w ramach programów pomocowych Lekarzy Bez Granic. Emma pracowała już w wielu afrykańskich krajach, jednak twierdzi, że z tak trudną sytuacją jak w Lesotho jeszcze się nie spotkała. Ponad 25% społeczeństwa jest zarażona wirusem HIV. Zaraz po Suazi i Botswanie Lesotho jest drugim krajem świata najbardziej dotkniętym epidemią AIDS. Sytuacja jest tragiczna, ponieważ, w przeciwieństwie do rozwiniętej gospodarczo Botswany, ogromna większość zarażonych nie ma dostępu do leków, a rząd niechętnie wspomaga programy lecznicze. Przed Emmą niełatwe zadanie. Mają zdiagnozować sytuację i opracować program redystrybucji leków antywirusowych. W kraju, w którym ubogi system dróg uniemożliwia dotarcie do wielu położonych wysoko w górach wiosek, samo oszacowanie liczby zarażonych jest nie lada wyzwaniem.

Nasi przewodnicy...

Po pysznej kolacji ze słodkich ziemniaków i kukurydzy zaczynamy głośno doszukiwać się przyczyn tak wysokiego wskaźnika zachorowań. Nie wynika to przecież z ubóstwa czy przeludnienia. Populacja Lesotho to zaledwie 2 miliony, a w Afryce subsaharyjskiej znajdziemy wiele uboższych krajów. Emma upatruje przyczyny w wszechobecnym etosie seksu. Tutaj seks traktowany jest jak sport narodowy, w dobrym tonie jest posiadać kilka partnerek/ów seksualnych na raz. Swoją rolę odgrywają powracający do domu po zamknięciu południowoafrykańskich kopalni górnicy, którzy w RPA często korzystali z usług prostytutek. Nie bez znaczenia jest też pewnie południowoafrykański przesąd utrzymujący, że AIDS może wyleczyć jedynie seks z dziewicą, oczywiście bez zabezpieczeń.

Strawa dla duszy i ciała

Następnego dnia, zanim opuścimy Malealea, pójdziemy jeszcze na mszę w miejscowym katolickim kościółku. Przez 5 dni w tygodniu budynek pełni funkcję szkoły podstawowej. Msza ma się rozpocząć o 11-tej, o tej porze kościół świeci jednak jeszcze pustkami, a na nauczycielskim biurku pewien elegancko ubrany mężczyzna stawia swoją służbową teczkę. Na tym jednak formalna atmosfera się kończy. Po chwili z teczki wyskakuje sutanna, chwilę później świeczniki i potężna czarna biblia w skórzanej obwolucie. Choć msza już się zaczęła, napływający z dużym opóźnieniem kolorowy tłum zapełnia kościół dopiero po 20 minutach. Nie trzeba długo czekać, by pomieszczenie wypełniło się wdzięcznym, doniosłym śpiewem, a przyodziane w świąteczne stroje ciała zaczęły podrygiwać i przytupywać w takt muzyki. Sznurek wiernych powracających po eucharystii do swoich ławek przypominał bardziej roztańczony wybieg modeli niż pogrążonych w zadumie wyznawców Chrystusa. No cóż, Lesothańska msza to uczta nie tylko dla duszy, ale także dla ciała, a zwłaszcza zmysłów.

Po wydłużającym się odrobinę błogosławieństwie, zaczynają się ogłoszenia duszpasterskie. Zamiast wydukanych z ambony formułek, tutaj przeobrażają się one w krótką mowę kolejnych mieszkańców wioski. Po częstych wybuchach śmiechu, zasłuchanych minach wiernych i cynicznych grymasach zgadujemy, że każdy dzieli się wyjątkowo zabawną, pouczającą historią. Co chwilę do dyskusji wtrąca się duchowny, po jego komentarzach stopień rozbawienia sali sięga zenitu. Niestety nam trudno cokolwiek wysupłać z potoku słów w języku Sesotho. Po 2 godzinach nie do końca zrozumiałego, choć barwnego spektaklu zaczynamy odczuwać znużenie. Na szczęście więcej chętnych do rozbawienia tłumu już nie ma, a nam udaje się szybko przemknąć przez wylewający się z kościoła kolorowy tłum.

Woda jako najbogatszy surowiec

Czas nas nagli, a przed nami jeszcze długa droga do wioski Pitseng, skąd następnego dnia kręta górska droga zaprowadzi nas nad tamę Katse. Katse wybudowano w ramach ukończonego w 1996 roku projektu Lesotho Highlands Water Project. Projekt finansowany z wielu międzynarodowych funduszy miał na celu stworzenie źródła energii, która pokryje zapotrzebowanie nie tylko Lesotho, ale także kopalni rozrzuconych wokół Johannesburga i we Free State w RPA. Trudno ocenić społeczny wydźwięk przedsięwzięcia, tak jak i skutki dla środowiska. By wybudować drugą najwyższą w Afryce tamę, zalano kilkanaście wiosek, mieszkańców wysiedlono, a wypłacone odszkodowania, jak to zazwyczaj bywa, okazały się niesatysfakcjonujące. Sprzedaż energii przynosi Lesotho 40 milionów zysków rocznie, jednak przeciętny mieszkaniec nigdy z tego dobrobytu nie skorzysta.

W drodze do wioski Pitseng...

Zapora wznosi się dziś na wysokość 185 metrów, ale my nie dotarliśmy do samej tamy. Nad technologiczne cuda przedłożyliśmy skarby przyrody wzdłuż ciągnącego się 40 kilometrów zalewu. Turkusowe wody sztucznego jeziora gdzieniegdzie poprzecinane białą nitką mostów, kilka wychylających się z wody wysepek i bezludne wybrzeże robią wrażenie.

Żegnamy „Podniebne Królestwo”

Nadszedł jednak czas opuścić Lesotho. Rzucamy jeszcze krótkie spojrzenie na tętniące życiem bazary Butha-Buthe, gdzie w tłumie Lesothańczyków z łatwością wypatrujemy białą twarz. Ciekawe, to pierwszy napotkany turysta, a jesteśmy tu już od 4 dni. Szkoda, Lesotho to piękny, niedoceniany kraj, a mający tak wiele do zaoferowania. Przyjazd z RPA nie wymaga od nas nawet wymiany waluty. Loti, którego kurs jest sztywno podporządkowany kursowi randa jest tu akceptowany na równi z południowoafrykańską walutą.

Najwyższy punkt trasy - Mafika Lisiu Pass 3090m n.p.n.

Dzięki temu na przejściu granicznym z RPA nie musimy pozbywać się niewykorzystanej gotówki. Formalności ograniczają się do wstukania niewielkiej kwadratowej pieczątki, na której widnieje napis „Lesotho Immigration Departed”. „Podniebne Królestwo”, jak Lesothańczycy nazywają swój kraj, zamyka za nami swoje wrota.

Tego samego dnia w stanie Free State, którego wschodnią część stanowią dawne lesothańskie ziemie przejęte przez RPA w 1869 roku, odwiedzimy jeszcze Kulturalną Wioskę Ludów Basotho. Miałam nadzieję, że przybliży nam ona codzienne życie mieszkańców Lesotho, wyjaśni zawiłe kwestie społeczne i trudną sytuację gospodarczą kraju. Wizyta przybliżyła jednak raczej zamierzchłą historię ludów i upodobane przez elity wystawne stroje i domostwa. By poznać współczesne oblicze Lesotho i jego mieszkańców, sposób jest tylko jeden: ruszyć krętymi szutrowymi drogami w pogoni za psotliwym śmiechem chmar zatrzymujących nas po drodze dzieci. Naprawdę warto!

W drodze…

Jak na południowoafrykańskie standardy Park Narodowy Addo założono stosunkowo niedawno, bo „zaledwie” 80 lat temu. Młodziutki park miał wtedy ochronić kurczącą się w błyskawicznym tempie populację słoni. Z tysięcy afrykańskich słoni zamieszkujących południowe wybrzeże RPA od setek lat zostało wówczas 16 osobników. Dziś mieszka tu ponad 550 słoni, a sam park powiększył się kilkukrotnie. Poza słoniami pod ochroną znalazła się też cała występująca tu naturalnie zwierzyna: lwy, bawoły, nosorożce, zebry, kilka gatunków antylop i jeden lampart. Jeśli dodać do tego przynależące dziś do parku wybrzeże i okoliczne wysepki można tu także spotkać wieloryby, pingwiny i sporą populację żarłaczy białych. Mają tu więc słynną „Wielką 5-tkę”- „The Big Five”: nosorożca, słonia, lwa, bawoła i lamparta (choć ten ostatni ostał się jeden i od roku nikt go już nie widział).

Kryzys w związku... Myślicie, że się pogodzą?

Większość turystów przyjeżdża do Afryki tylko w jednym celu – wytropić „Wielką 5-tkę”. Czasami zaobserwować można absurdalne sytuacje, jak ludzie dowiedziawszy się, że obserwowany zwierzak nie należy do tej „elitarnej” grupy nie przywiązują do niego większej wagi. Celem postawionym przed wszystkimi przewodnikami safari jest przede wszystkim wytropienie tych celebrytów – reszta niech spada na drzewo, bo tylko zabierają cenny czas.

Tym sposobem w kuluarach turyści dzielą się na tych lepszych i gorszych – czyli tych co widzieli i nie widzieli. Prześcigają się w przechwałkach, kto zaliczył całą ‘5’, a kto nie miał tyle szczęścia. Tak między nami mówiąc, jest to nieco bzdurna rywalizacja i wątpliwe szczęście (jedyny wyjątek stanowi lampart). Zwierzaki nie są tak bowiem nazywane z powodu rzadkiego występowania, a raczej ze względu na to, jak trudno jest je upolować. „Wielka 5-tka” to termin ukuty przez białych myśliwych i pierwotnie miał określać 5 najtrudniejszych do upolowania pieszo zwierzaków. Ta 5-tka jest ponoć w kontakcie bezpośrednim najniebezpieczniejsza dla człowieka. Legendą owiany jest zwłaszcza niezwykle śmiercionośny bawół.

Długo zastanawialiśmy się, czy zwiedzać park na własną rękę, czy wynająć przewodnika. W końcu z samego rana do naszego Huyndaia wsiadł mądry człowieczek o głowie zapełnionej sprawdzonymi informacji o tajnym miejscu przebywania zwierząt. Tak nam się przynajmniej wtedy wydawało. Szybko okazało się, że nasz przewodnik o tajnej skrytce lwów i nosorożców wie mniej więcej tyle co my. Miał nad nami jednak jedną przewagę, znał język Xhosa. Od słowa do słowa z pracującymi przy drodze robotnikami, usłyszeliśmy o 6 lwach, które pół godziny wcześniej widziano na pobliskim wzgórzu. Więc jedziemy… i jedziemy…i jedziemy… I nic. Aż po kilkunastu minutach ni stąd ni zowąd drogę przecięła nam młoda lwica. Całość trwała może 15 sekund i poza ogonem i znikającym w krzakach kuprem niewiele więcej udało nam się zobaczyć. Krążyliśmy jeszcze chwilę po okolicy, aż w końcu znużeni postanowiliśmy zawrócić.

Dla takich chwil warto przyjechać do Afryki...

Dokładnie w tym momencie na wzgórzu przed nami stanęła lwica. Po chwili dołączyły do niej 2 lwiątka. Lwiątka to może nienajlepsze określenie na 2 pokaźnych rozmiarów lwy, ale widać było, że  koty są młode, a ledwie wykształcająca się dopiero u jednego z nich grzywa wskazywała na wiek około 1 roku. Lwy wyraźnie czegoś wypatrywały, najprawdopodobniej kolejnych członków stada. Nam jednak właśnie mijały wyznaczone 2 godziny z przewodnikiem. Musieliśmy odstawić mężczyznę pod bramę wjazdową do parku. Szkoda. Jak wyczytaliśmy później z tablicy, na której zaznacza się punkty obserwacji zwierząt tego dnia lwy widziano jedynie w tamtym miejscu i tylko z samego rana. Jednym słowem, mieliśmy szczęście.

Pumba

Lżejsi o naszego przewodnika ruszyliśmy przez park już własnymi ścieżkami i dopiero wtedy Addo ukazał nam się w pełnej krasie. Dziesiątki guźców, które nierzadko przebiegały nam drogę, prowadząc za sobą rodzinkę młodych (pamiętacie Pumbę z Króla Lwa? – to właśnie guziec), do tego żółwie, całe stada zebr i wszędobylskie antylopy kudu. Respektując nawołujące z broszur apele, ustępowaliśmy drogi żuczkom „gównojadkom”, które parami w pocie czoła toczyły swoje gówniane kuleczki :)

Skarabeusz przy pracy...

W oddali udało nam się też dojrzeć wylegujące się elandy – nieco większe antylopy o złotawym namaszczeniu, a kilka razy w odległości kilku metrów z krzaków wyłaniał się bawół. No ale Addo to przede wszystkim słonie, słonie i jeszcze raz słonie. Są wszędzie. Samotnie wędrują po oddalonych wzgórzach, tłoczą się wśród licznej rodzinki przy wodopojach – za nic mając samochody, korkują parkowe drogi. Kilkakrotnie musieliśmy „negocjować” ze słoniami pierwszeństwo. Mimo bliskości zwierzaków, nie wyczuwaliśmy z ich strony niebezpieczeństwa.

Chociaż kilka razy sytuacja była nieco stresująca. Kiedy jedziesz malutkim autem i z za zakrętu wyłania się 3-krotnie większy kolos i łypie na ciebie swoimi oczami, to będąc osobą rozsądną, ciężko w pełni się zrelaksować. Spotkanie oko w oko ze słoniem budzi wielki respekt, trzeba zachować dużą czujność. Kilkakrotnie wrzucaliśmy szybko wsteczny bieg i przyklejaliśmy się do jakiegoś drzewka, tak aby nie stresować i nie pospieszać większego kolegi. Nasłuchaliśmy się wcześniej o respekcie, jakim należy je darzyć. W Internecie krążą setki filmików, na których słonie zaskakują kierowców samochodów nagłym atakiem. Zazwyczaj jest to tzw. „atak próbny” (ang. „mock charge”), mający nas nauczyć, kto tu rządzi i zasugerować wycofanie się, lub po prostu zachowanie bezpiecznego dystansu. Czasem jednak kończy się tragicznie, przynajmniej dla samochodu.

Słonie w Addo wydawały się wyjątkowo łagodne. Ponad miesiąc później rozmawialiśmy ze starym „wygą” w temacie afrykańskiej zwierzyny, dawnym organizatorem pieszych safari. W dyskusji o doskonałej, przekazywanej z pokolenia na pokolenie pamięci słoni, przytoczył przykład parku Addo. Słonie z Addo słyną ze swojej łagodności, bo w tym stosunkowo młodym parku ich populacji nigdy sztucznie nie regulowano. Ponadto z powodu tzw. hodowli wsobnej (rozmnażanie wśród kuzynów), wiele słoni rodzi się tu bez kłów. Taki wielkolud to żadna gratka dla kłusowników. W efekcie żaden z urodzonych tu słoni nie widział człowieka ze strzelbą, nie zaznał ludzkiej agresji, tak więc nie ma też powodów do obrony. Rzeczywiście nigdy już nie zbliżyliśmy się już do tych ssaków na tak bliską odległość, a spotykane przez nas później stada nie emanowały już łagodnością!

Młode...

No i wciągnęło nas, zamiast kilku godzin spędziliśmy w Addo cały dzień. Planowaną na popołudnie podróż w kierunku Lesotho, trzeba było przełożyć na kolejny dzień. I dobrze, bo do najwyżej położonego kraju świata wcale dotrzeć nie jest tak łatwo.

Addo Elephant National Park


Pomysłowości w aranżacji oryginalnych hosteli mieszkańcom RPA odmówić nie można. Tę noc spędziliśmy w maciupeńkim pokoiku ciekawie zaaranżowanym w jednym z przedziałów pociągu Santos Express Train Lodge w Mossel Bay. Pociąg składał się z 3 wagonów, a w każdym z nich malutka łazienka z prysznicem i kilkanaście pokoi, każdy z widokiem na morze. Drewniana, pokaźnych rozmiarów „lokomotywa” to nic innego jak hotelowa recepcja i restauracja w jednym (nawet jeśli nie zamierzacie tu nocować, wpadnijcie, choćby na najpyszniejsze czekoladowe brownie świata), a całość rozparta na wysokich palach na samej plaży. Taki kolejowy przystanek to ja rozumiem.

Jakiś czas później przemkniemy jeszcze przez Old Gaol Backpacerks w Grahamstown, w którym jeszcze do niedawna można było spędzić noc w najprawdziwszej więziennej celi. Dawny zakład karny przeobrażono w niezwykle popularny hostel. Zbyt popularny. Hałasy i ciągły ruch nie spodobały się mieszkańcom centralnie położonej dzielnicy tej małej mieścinki. Old Gaol przeniósł się do prywatnego domu, ale (chyba chcąc zasłużyć na utrzymanie nazwy) warunkami higienicznymi ani na jotę nie odbiega od najbardziej ascetycznych więzień.

Równie ciekawie spało nam się w Amphiteatre Backpackers w górach Drakensbergu. Ten położony na zupełnym odludziu hostel wyglądem bardziej przypominał hotelowy kompleks rodem z… Maroka, pogranicza Syrii i Turcji albo Mali. Oblepione czerwoną gliną ściany, wysadzane azulejos jacuzzi, basen i 2 odizolowane wolnostojące wieżyczki. Właśnie w tych średniowiecznych wieżyczkach przyszło nam spać. Szkoda tylko, że w wieloosobowym dormie trudno się poczuć jak księżniczka.

No ale wróćmy do naszego maciupeńkiego przedziału w Mossel Bay. Poranna pobudka, opuszczamy żaluzję, a przed nami…? Jak okiem sięgnął ocean i jego wszechobecny szum. Dotarliśmy nad wodę i przez kolejnych kilka dni woda z horyzontu nam nie zniknie. To już Ocean Indyjski – cieplejszy, turkusowy. Ruszamy więc trasą wzdłuż wybrzeża. Powolutku, zatrzymując się w każdej napotkanej miejscowości.

Wilderness powitało nas szeroką piaszczystą plażą. Odpływ odsłonił oblepione muszlami skały, a cofające się wody pozostawiły za sobą rozsypane po całej plaży galaretowate ciała meduz. Smutny widok, część z nich całkiem już zdrętwiała, inne wciąż zachowują galaretowatą konsystencję, a ale na przetrwanie do przypływu szanse mają niewielkie.

Meduza na plaży w Wilderness...

Podsłuchuję rozmowę jakiegoś pana z małą córeczką: „Spójrz jak one pięknie wygrzewają się w słońcu”. No cóż, grunt to bezstresowe wychowanie :) Faktycznie wyszło słońce, bawimy się z zakopującymi się w piasku ślimakami, pełen relaks. Niestety prowadząca wzdłuż wybrzeża autostrada przypomina, że Wilderness nie jest już wcale takie dzikie. Hotelik, na hoteliku, centra handlowe i nadmorskie promenady. To samo zastajemy w Plettenberg Bay. W poszukiwaniu barwnego życia nocnego, wakacyjnych zakupów i odrobiny lansu rodem z Władysławowa, będzie jak znalazł. Do podglądania piękna przyrody lepszym pomysłem będzie Knysna z malowniczą deltą rzeki i skalnymi klifami strzegącymi brzegów rzeki przy ujściu do oceanu. Tego dnia widok z punktu widokowego wysoko na szczycie jednego z klifów to zdecydowanie nasz numer jeden.

Klify w oklicy Knysny...

No cóż, jak na razie turystyczny hit RPA: Garden Route nas nie powala. Zresztą jak większość turystycznych hitów. No może z wyjątkiem Perito Moreno w Argentynie i Treku „W” w Chile. No i może jeszcze Salar de Uyuni w Boliwii i Wodospady Iguacu były niczego sobie :) No ale i dla Garden Route jeszcze nie wszystko stracone. Na noc zatrzymujemy się w malutkiej, zacisznej miejscowości Storms River. Słynie z położonego nieopodal mostu na rzece Bloukrans. To stąd można wykonać najwyższy skok bungee świata. Na śmiałków czeka 216-metrowy spadek. My jednak rzekę Bloukrans omijamy, dopada nas jesienna mżawka, ale przytulny Tsitsikamma Backpackers w dużym soczyście zielonym ogrodzie to doskonałe miejsce na zaszycie się przed deszczem i naładowanie akumulatorów. Jesteśmy zaledwie kilka kilometrów od Tsitsikamma National Park. Następnego dnia ruszamy zobaczyć ten ponoć jeden z najbardziej malowniczych rejonów Garden Route. Nie możemy się doczekać.

Początek Tsitsikamma National Park - później z pogodą było już tylko lepiej

No i doczekaliśmy się. Niebo zaciągnięte jakąś brudną szmatą, ciągle mży. Od oceanu gwałtownie wieje. Ale mimo wszystko jest pięknie, a przede wszystkim dziko. Na szlaku spotykamy mnóstwo ptaków, kilka góralków przylądkowych i zaledwie kilka osób. Dziwne, zwłaszcza że to początek najbardziej popularnego kilkudniowego trekkingu w RPA, tzw. Otter Trail. Dopiero kilka dni później przeczytam gdzieś, że na szlak wpuszcza się jedynie 12 osób dziennie, a miejsce w chatkach na trasie należy rezerwować z rocznym wyprzedzeniem. Ale warto! My pokonujemy zaledwie kilka pierwszych kilometrów, ale wystarczą by dać nam przedsmak trasy. Poszyte czerwonawo-rdzawym mchem skały, niewielkie zatoczki, a na koniec piękny wodospad.

Jednonogi bandyta...

Do tego jeszcze spacer po rozwieszonych na początku innego malowniczego szlaku, Dolphin Trail, wiszących mostach i cieszymy się, że nie ominęliśmy tego miejsca. W słońcu, czy deszczu Park Narodowy Tsitsikamma to nasz mały zakątek na Garden Route. Jednak z czystym sumieniem możemy się podpisać pod opinią Lonely Planet: jeśli opuścicie RPA nie zobaczywszy Garden Route, nie stanie się tragedia, jeśli wyjedziecie, nie zobaczywszy nic innego, owszem.

A my? Minęło już tyle czasu w Afryce a najbardziej przypominający afrykańskiego słonia zwierzak, jakiego widzieliśmy to góralek przylądkowy. Nie do końca o to nam chodziło w bliskim obcowaniu z afrykańską dziką przyrodą. Ruszamy więc na spotkanie słoni, lwów i całej afrykańskiej reszty!

WILDERNESS

KNYSNA

TSITSIKAMMA NATIONAL PARK


Znów za kółkiem i znów po niewłaściwej stronie jezdni, Garden Route czas zacząć!

W drodze...

Mało które miasto tak nas zauroczyło jak Kapsztad, ale, jak mówią, wszystko co dobre szybko się kończy. Nie żeby to co przed nami było o wiele gorsze. Wręcz przeciwnie. Jedziemy w kierunku znanego szlaku Garden Route, ale po drodze jeszcze tyle do zobaczenia! Na początek, trzeba obrać trasę. Spokojniejsza, malownicza Route 62 okazuje się doskonałą alternatywą dla autostrady N2. Górskie krajobrazy, cisza i niewielki ruch – dokładnie to czego było nam trzeba. W końcu w sumie spędziliśmy już ponad tydzień w dużych miastach, najpierw Buenos Aires, teraz Kapsztad. A te zdecydowanie nie są już naszym miejscem na ziemi.

I choć Oudtshoorn, gdzie zatrzymaliśmy się pierwszej nocy, nazywane jest światową stolicą strusi, ze stołeczną metropolią, a zwłaszcza przymiotnikiem ‘światowy’ niewiele ma ono wspólnego. To po prostu mała mieścinka, która, tak się akurat złożyło, może się pochwalić największą na świecie populacją strusia. Te wielkie ptaszyska faktycznie są tu wszechobecne. Począwszy od ptaków wypasających się swobodnie wzdłuż Route 62, po wielkie strusie farmy i sprzedawane w supermarketach miotełki do kurzu ze strusich piór i kubki ze strusich jaj.

Główna atrakcja turystyczna okolicy...

No ale my przyjechaliśmy tu nie dla strusi, a raczej zobaczyć Cango Caves - sieć kilkudziesięciu połączonych ze sobą wapiennych jaskiń. Trochę się wahaliśmy, czy tu przyjeżdżać. To w końcu typowa turystyczna masówka, punkt, który ma w programie każde południowoafrykańskie biuro podróży. I dobrze, bo to pewnie jedyna rzecz, jaką ci biedacy z wycieczek po Garden Route zapamiętują. Z perspektywy czasu, było warto. Tak jak i warto było zdecydować się na nieco droższą i dłuższą opcję zwiedzania jaskiń: Adventure Tour. Zazwyczaj trzeba na nią długo czekać, nam udało się bez kolejki dzięki sympatycznemu, zniewieściałemu przewodnikowi. Piękne stalaktyty i stalagmity, formacje przypominające organy, kilka wielkich komnat plus 2 godziny przeciskania się przez wąziutkie korytarze – zabawa gwarantowana. Nie polecamy jednak nikomu choćby z najmniejszą klaustrofobią, ani obwodem pupy przekraczającym 150 cm. Moim ulubieńcem był Tunel Miłości, zwężający się do 30 cm. Przyjemnie też było wysunąć się z Diabelskiej Skrzynki na Listy o wysokości 27 cm (przewodnik zapewniał, że równie przyjemne jak przeciskanie się przez kanał rodny w trakcie porodu ;) Ponoć kilka razy Adventure Tour zamykano, bo jakaś nieszczęsna  pupa o afrykańskich kształtach na dobre utknęła w korytarzach. My na szczęście jeszcze się zmieściliśmy.

Komnaty Cango Caves...

Na nasz ciężar nie narzekały też strusie, które ujeżdżaliśmy kilka godzin później. No bo w światowej stolicy strusi jakoś głupio nam było nie odwiedzić żadnej farmy tych ptaków. Wybraliśmy Highgate Farm, jedną z najstarszych i ponoć najmniej komercyjnych. Chcieliśmy dowiedzieć się jak najwięcej o ptakach od ludzi, którzy żyją z nimi od pokoleń. I dowiedzieliśmy się. Np. o upierzeniu, które pozwala już na pierwszy rzut oka rozróżnić samca, od samicy. Samce są czarno-białe, samice szarawe, lub brązowe. I co ciekawe to najczęściej samce wysiadują jaja. Osiągają prędkość 70-80 km/h, choć na dłuższych dystansach są w stanie utrzymać prędkość „tylko” do 50 km/h. Przy okazji otrzymaliśmy też kilka wskazówek odnośnie samoobrony w razie ataku. Jak się okazuje, strusie nogi pozwalają im  kopać jedynie wprzód. Gdy jeden z nich was zaatakuje, należy położyć się płasko na ziemi i zakryć rękoma głowę. Struś raczej nas nie stratuje, a jego wykop wyląduje wysoko w powietrzu. Wiedza, wiedzą, ale nie obyło się też bez typowych turystycznych atrakcji: utrzymywanie równowagi na strusim jaju (przepędzony chwilę wcześniej strusi tata niewzruszony oglądał, jak mu stąpamy po jajach ;) , ujeżdżanie strusia (nie za długie, po co ma się ptaszysko męczyć) i kibicowanie w strusich wyścigach. Ja kibicowałam zawodnikowi o budzącym litość imieniu Hopeless . I to mój Hopeless wygrał, więc albo to imię na przekór, albo siła moich okrzyków!

Pękną?

Może to i tania rozrywka dla turystów, ale jakoś po tej wizycie uśmiech długo nam nie schodził z ust. Zwłaszcza Tomek był jakiś taki zadowolony, pewnie wspominał smak strusiowego kotleta ze sprzedawanych na farmie hamburgerów.  Tak tylko w obronie przed wszelkimi ekoświadomymi czytelnikami dodam, że ja kotleta nie tknęłam.

W tak dobrych humorach ruszyliśmy ku morzu do Mossel Bay, gdzie czekała na nas pyszna kolacja z owoców morza i nocleg w najprawdziwszym przedziale pociągowym. Ale o tym już niedługo…

Przedział z widokiem na morze...

Ps. Z Oudtshoorn wiąże się też nasze pierwsze afrykańskie wyrzeczenie – surykatki. Odkąd obejrzeliśmy świetny i bardzo zabawny dokument Jamesa Honeyborne’a zatytułowany po prostu Surykatki, marzy mi się zobaczenie tych stworzeń na żywo. Przed przyjazdem sporo czytaliśmy o rozstrzelonych po okolicy koloniach tych zwierzaków i mieszkającym tu światowej sławy znawcy surykatek, Grantcie McIlrath. Zapał opadł nam dopiero, gdy usłyszeliśmy cenę Meerkat Experience. 450 randów od osoby (ponad 200 złotych) to jednak, jak na afrykańskie warunki, trochę za dużo za 2 godziny podglądania choćby najbardziej intrygujących zwierzaków. Liczyliśmy, że zobaczymy je gdzie indziej, może w Namibii, może w Botswanie, może jeszcze gdzieś w RPA. Nie udało się. Kolejny powód by wrócić do Afryki :)

W drodze…

W jaskini…

Strusie

Dawno, dawno temu przekroczenie Przylądka Dobrej Nadziei dawało spore szanse na dotarcie na Daleki Wschód. My aż na Daleki Wschód się nie wybieraliśmy (przynajmniej na razie), ale na ten bliższy południowoafrykański jak najbardziej. Zanim więc wyruszymy na wschód, wizyta na Przylądku obowiązkowa. Był piękny sobotni poranek, mieszkańcy Kapsztadu wraz z całymi rodzinkami wylegli więc na plaże. Trasa na Przylądek prowadzi wzdłuż wybrzeża. Mijaliśmy jedną nadbrzeżną miejscowość po drugiej, dawne wiktoriańskie wille kusiły knajpkami na świeżym powietrzu, dzieciaki pluskały się w wodzie, wszędobylska atmosfera weekendowego lenistwa, no po prostu grzechem byłoby się nie zatrzymać. Padło na Muizenberg ze swoimi kolorowymi plażowymi chatkami… a potem jeszcze Fish Hoek i Simon’s Town i jeszcze jakiś punkt połowów miejscowych rybaków. Faktycznie dotrzeć na ten Przylądek wcale nie tak łatwo – za dużo ciekawostek po drodze!

Plaża w Muizenberg...

Zwłaszcza, że po drodze wciągają nie tylko widoki, ale też kolonia pingwinów przylądkowych (mają taką charakterystyczną różową plamkę nad okiem) na Foxy Beach i Boulders Beach w False Bay, kilka kilometrów za Simon’s Town. Po raz kolejny przekonaliśmy się, że te wdzięczne zwierzaki nie mają żadnych oporów przed ludźmi (te z Nowej Zelandii były zdecydowanie dziwne). Na deptakach wybudowanych na plaży kłębią się tłumy gapiów, a ptaki, niezrażone, wysiadują jaja (albo już młode) jakieś 20 cm od fleszów pstrykających aparatów. 2 kroki dalej jakaś parka spokojnie sobie kopuluje, a na wolnym odcinku plaży jak sardynki ściskają się całe rodzinki pingwinów z młodymi w każdym możliwym wieku i o wszystkich odcieniach upierzenia.

Pingwin w Afryce?! Phi..

Jak widać, pingwiny mają się dobrze. Ale to wcale nie takie oczywiste. Z 1,5 miliona tych zwierzaków żyjących na ziemi 100 lat temu, dziś zostało ich ledwie 10%. Sporo wyginęło z powodu rosnącej populacji polujących na nie drapieżników takich jak rekiny, foki czy orki. Dziś nawet ich upierzenie to element strategii obronnej: biały spód ochrania przed drapieżnikami polującymi w wodzie, od dołu, z kolei czarny grzbiet zlewający się z grafitowymi wodami chroni przed niebezpieczeństwem z powietrza (choć wody w False Bay wcale nie takie grafitowe). Zagrożeniem dla ptaków jest też człowiek. W czerwcu 2000 roku zatonięcie tankowca MV Treasure zapoczątkowało wyciek ropy, która oblepiła 19,000 pingwinów. Na szczęście sporą część z nich udało się uratować, a brawurowa akcja kilkudziesięciu tysięcy wolontariuszy pozwoliła przetransportować kolejne 20,000 w bezpieczny rejon.

Jak już przyjrzeliśmy się małym pokracznym pisklętom, ich spierającym się nieco starszym kuzynom i całej zatoce nagle okazało się, że zleciała nam już połowa dnia. Po Simon’s Town staraliśmy się już lecieć prosto na ten południowo-zachodni koniuszek Afryki (wbrew temu, co nam w głowach utkwiło Przylądek Dobrej Nadziei nie jest najbardziej na południe wysuniętym punktem Afryki. Jest nim Przylądek Igielny, jakieś 150 km dalej na wschód).

No ale tak zupełnie bez zatrzymywania to się nie da. Ta skalista okolica, klify stromo opadające do morza, piękne turkusowe zatoczki… No cóż, droga do samego koniuszka jest równie piękna co sam przylądek. Tak jak i z resztą droga powrotna. Spacery, zdjęcia i czas zleciał nam w mgnieniu oka. Słońce powoli już zachodziło, gdy w drodze powrotnej drogę zastąpiły nam liczne tu Pawiany czakma. Kurcze, dobrze, że nas nie stać na dość popularne tu kabriolety, bo zwierzaki nie wyglądały na przyjaźnie nastawione, do tego wyskakiwały pod każdy nadjeżdżający samochód. I choć pogoda w ogóle na to nie wskazywała, dopadła nas południowo-kontynentalna jesień. Ściemnia się już o 19-tej. Wciąż mnie to dziwi, bo jak dotąd kombinowaliśmy, by gonić lato.

Zachód słońca na krańcu Afryki... w sumie to wygląda jak we Władku... ;)

Nawet nie myślałam, że w ten sposób sprytnie załatwiamy sobie nie tylko dobrą pogodę, ale też codziennie kilka godzin więcej światła. A szkoda, bo po drugiej stronie Półwyspu Przylądkowego gdzieś na wysokości Simon’s Town rozciągają się spore piaszczyste wydmy. My zatrzymaliśmy się przy nich tuż, tuż przed zachodem słońca. I kolejny znak zimy, w ciągu dnia 30 stopni, ale jak tylko rozpalona kula schowa się za horyzont, robi się zimnawo! I to tak o 15 stopni zimnej. Brrrrr! Wracamy do miasta, a tam? No cóż widzieliśmy już Kapsztad z kilku niemałych górek, ale czegoś takiego jeszcze nie widzieliśmy.

Pełnia księżyca nad panoramą jednego z najpiękniejszych miast świata...

Aj, szkoda będzie go następnego dnia opuszczać, ale w końcu Przylądek Dobrej Nadziei zdobyty. Ruszamy na wschód. Mamy taki chytry plan, by dotrzeć aż do Lesoto

Galeria z Przylądka i okolic:


Pierwsze wrażenia z Afryki opisaliśmy już na początku kwietnia – możecie do nich zerknąć TUTAJ.

Nie chcemy się powtarzać, ale dla tych co nie pamiętają, przypominamy, że w Afryce zakochaliśmy się od pierwszego wrażenia. Minęło już kilka miesięcy i nic się nie zmieniło. No chyba tylko tyle, że tęsknimy coraz bardziej ;)

Ale po kolei. Przygodę z RPA zaczęliśmy w Kapsztadzie. Poniżej kilka podstawowych informacji o RPA – więcej znajdziecie np. w Wikipedii -> TUTAJ.

RPA jest prawie 4-krotnie większe od Polski, mieszka tu około 48 milionów ludzi. Oficjalną stolicą jest Pretoria. 72% ludności to Chrześcijanie. Obowiązuje tu 11 języków urzędowych (więcej jest tylko w Indiach). Pierwotnie ziemie te zamieszkiwali tzw. Buszmeni. Kolonizacja białego człowieka zaczęła się w 1652 roku od przybycia Holendrów. Wkrótce po nich przybyli Brytyjczycy. Biali, jak to biali, od początku zaczęli się panoszyć i zawłaszczać kolejne terytoria. Kiedy podporządkowali sobie całą ludność lokalną, zaczęli walczyć między sobą. W XIX wieku wybuchły dwie wojny między Boerami (osadnicy pochodzenia głównie holenderskiego) i Brytyjczykami. Ci drudzy okazali się silniejsi i w 1910 roku utworzono Związek Południowej Afryki, będący dominium brytyjskim (podobnie jak np. Australia i Nowa Zelandia). Do początku lat 90 w RPA oficjalnie obowiązywał rasistowski system społeczny – apartheid. Dyskryminacja czarnoskórych nie jest już może oficjalna, ale bezsprzecznie trwa do dziś. Symbolem walki z państwem prześladującym czarnoskórych obywateli do dziś jest Nelson Mandela. W 1990 roku wyszedł z więzienia, w którym za swoją działalność dysydencką spędził 27 lat. Już 2 lata później doprowadził do oficjalnej likwidacji apartheidu, za co w roku 1993 otrzymał pokojową Nagrodę Nobla. W roku 1994 został pierwszym czarnoskórym prezydentem RPA.

Ale to wszystko pewnie wiecie, a my nie wspomnieliśmy o najważniejszym. Dlaczego turyści przyjeżdżają do Południowej Afryki? PRZYRODA! Fauna i flora RPA zachwyca, ale o tym więcej w kolejnych postach.

Port w Kapsztadzie

A na razie wróćmy do Kapsztadu. Pisaliśmy już, że pierwsze co nas uderzyło po przyjeździe z Buenos Aires to estetyka miasta. Wszystko jest tu jakieś takie czyste i poukładane. Jedyne co, to znów jeżdżą po złej stronie jezdni – po Australii i Nowej Zelandii kolejny raz musimy się przestawiać.

Główna turystyczna ulica miasta: Long Street to parada pięknych wiktoriańskich willi, dziś w większości mieszczących butiki, knajpki, hostele i biura podróży. Kute z żelaza balkony, a także położone kilka przecznic dalej żółto-pomarańczowo-fioletowe domy muzułmańskiej dzielnicy dopełniają wdzięcznego widoku. To taki niewielki kolorowy skrawek ziemi, gdzie czarnoskórzy sprzedawcy „afrykańskiej” muzyki pracują ramię w ramię z hinduskimi właścicielami knajpek i malajskimi imamami. W ścisłym centrum meczet sąsiaduje z kościołem, a po przeciwnej stronie ulicy z rastafariańską knajpką.

Można by rzecz, że to duch historycznej dzielnicy District 6, dawniej położonej zaledwie kilkaset metrów na zachód, dziś niestety zrównanej z ziemią, przymusowo wyludnionej i nigdy już niezasiedlonej. District 6 było bowiem nawet w najgorszych czasach apartheidu jedną z niewielu tętniących życiem, wielokulturowych dzielnic Kapsztadu. Blisko 60,000 osób wszystkich nacji i kolorów sąsiadowało ze sobą w tej tętniącej życiem, centralnie położonej dzielnicy. Mieszkający tu od pokoleń południowoafrykańscy muzułmanie zwani Cape Malays, czarnoskórzy Xhosa, Afrykanerzy i Hindusi tworzyli barwną, żyjący w harmonii mieszankę. W 1966 roku rząd uznał, że taka niekontrolowana interakcja ras rodzi konflikt wewnątrz państwa i ogłosił District 6 „strefą wyłącznie dla białych”.

Dwa lata później rozpoczęły się masowe wysiedlenia, a wraz z nimi dantejskie sceny, gdy zgodnie z nowym prawem na zawsze rozdzielano całe rodziny. Niejednokrotnie hinduskiego pochodzenia matki osadzano w ściśle azjatyckim township, ojciec trafiał do dzielnic biedoty Xhosa, a ich ‘kolorowe’ dzieci lądowały po przeciwnej stronie miasta w sierocińcu dla kolorowych. Ich dawny dom buldożery zrównywały natomiast z ziemią, tak jak 90% budynków w dzielnicy District 6.  W czasach apartheidu w RPA rozróżniano 4 rasy: „Białych”, „Czarnych”, „Kolorowych” i „Azjatów”. I choć podział polityczny przebiegał głównie wzdłuż osi „Biali-Czarni”, oficjalnie segregacja ras dotyczyć miała każdej z tych grup. A wysiedlenie District 6 miało być demonstracyjnym pokazem sił apartheidowych rządów, ilustracyjną akcją, która raz na zawsze oduczy zuchwałych „Czarnuchów” prób buntu.

Z widokiem na Kapsztad, Lion’s Head i Atlantyk...

Efekt był jednak odwrotny. Po pierwsze bunty dopiero się spotęgowały, po drugie spektakularne wysiedlenie i wyburzenie niejednokrotnie zabytkowych budowli odbiło się szerokim echem w świecie zachodnim. Nie trudno było przewidzieć, iż akcja spotka się z surową krytyką zachodnich państw, a na RPA posypią się gromy i międzynarodowe sankcje gospodarcze. Niczym jednak niezrażone władze kontynuowały swoje ideologiczne dzieło. Zabrakło im jedynie śmiałości, by nasłać buldożery na liczne w District 6  meczety i kościoły. Tak więc dziś świątynie to często jedyne ostałe w dzielnicy budowle. Stoją sobie samotnie wśród łąk i wielkich połaci pustej przestrzeni z widokiem na kapsztadzki port. Planowane osiedla dla białych nigdy tu bowiem nie powstały. Ciesząca się w całym RPA ponurą sławą District 6 nie stanowiła łakomego kąska dla bogatych białych, a powrót kolorowych rezydentów nie wchodził w rachubę. Dziś o dawnych bolesnych wydarzeniach przypominają pustkowia świetnie położonej dzielnicy oraz garstka identycznych budynków o kolorowych drzwiach, gdzie w 2004 roku przesiedlono kilkoro podstarzałych już dawnych mieszkańców dzielnicy. A także, a może przede wszystkim ponoć doskonałe Muzeum District 6.

Gdy District 6 pustoszał, bujnie rozwijały się za to pozostałe dzielnice Kapsztadu, zwłaszcza zbocza Góry Stołowej, dziś ekskluzywna dzielnica bogaczy. A sama góra? Faktycznie jest niezwykłym tłem dla rozłożonego u jej stóp miasta. Choć nie wiem, czy większego wrażenia nie robią widoki roztaczające się z jej szczytu. Przy odrobinie szczęścia i przejrzystej pogodzie widać stąd skaliste szczyty Lion’s Head po lewej i Devil’s Peak po prawej, ścisłe centrum miast City Bowl na wprost, a nieco dalej na południe Przylądek Dobrej Nadziei. Dla nas najbardziej odjazdowym widokiem była przecinająca Przylądek  wyraźna granica mieszania się ciepłych, turkusowych wód Oceanu Indyjskiego z grafitowymi, lodowatymi wodami Atlantyku (teoretycznie rzecz biorąc oceany spotykają się nieco dalej na wschód, ale to na wysokości przylądka stykają się wody o największej różnicy temperatur, a co za tym idzie o kompletnie innej faunie i florze).

Zwróćcie uwagę na wyraźną linię między Atlantykiem i Oceanem Indyjskim...

Co ciekawe, ten dwukolorowy ocean widoczny jest wyłącznie ze szczytu Góry Stołowej. Gdy kilka dni później stanęliśmy w końcu na koniuszku samego Przylądka Dobrej Nadziei, ta tak wyraźna kolorystyczna granica już się zatarła. Z bliska wody wydawały się po prostu turkusowo-grafitowe i tyle. A może to tylko kwestia danego dnia i dobrej widoczności. Bo trzeba przyznać, że do pogody znów mieliśmy szczęście. I dobrze, bo gdy tylko silniej zawieje, zamyka się kolejka linowa wwożąca turystów na szczyt. Ci mniej leniwi mogą się wspinać – 5 godzin w upale i jesteście na górze.

Ciekawym zjawiskiem związanym z Górą Stołową jest tzw. „Obrus Stołowy” –  warstwa chmur przelewająca się przez cały masyw spada ze stoków niczym wodospad. Legenda głosi, iż ta spowijająca sam szczyt chmura to wynik wciąż nierozstrzygniętych tytoniowych zawodów między piratem Van Hunksem, a kuszącym go Diabłem. Oczywiście  zjawisko „Obrusa” ma również swoje meteorologiczne wyjaśnienie. Ciepłe i wilgotne powietrze znad morza napotyka na swojej drodze masyw Góry Stołowej, unosi się jednocześnie ochładzając. Na wysokości 900 m n.p.m. para wodna ulega kondensacji i powstaje powłoka chmur przypominająca kołdrę lub obrus przykrywający Górę Stołową. Po drugiej stronie góry powietrze opada i na skutek ponownego ogrzania gęsty obrus rozpierzcha się, opadając w kierunku City Bowl.

Niestety w dniu kiedy Góra Stołowa przykryła się „Obrusem”, nie mieliśmy ze sobą aparatu. Poniżej przykładowy filmik znaleziony na youtubie.

Ten piękny widok można podziwiać jedynie z poziomu morza. Jeśli jakiś nieszczęśnik znajdzie się akurat na szczycie góry, wyjąca syrena nakaże mu szybki powrót do stacji i jak najsprawniejszą ewakuację. My nigdzie ewakuować się nie musieliśmy, dzięki czemu był czas i na spacer na najwyższy punkt góry z widokiem na Camps Bay i na spokojną obserwację licznych tu góralków przylądkowych.

Wierzcie lub nie, ale najbliższym żyjącym krewnym góralka jest afrykański słoń!

Wizyta w Kapsztadzie nie mogłaby się też obyć bez kilku chwil na tutejszej plaży. Oblegane tłumnie przez modnych i bogatych zatoczki Clifton trochę nas przeraziły ekskluzywnymi apartamentowcami z 3 basenami na każdym poziomie. Nieco spokojniejsza Camps Bay ze swoim bieluteńkim piaskiem, palmami i zamykającymi po obu stronach zatokę skałami bardziej przypadła nam do gustu. Oj miło byłoby po pracy wyskoczyć na taką plażę i poopalać się w słońcu z widokiem na 12 Apostołów Góry Stołowej.

Plaża w Camps Bay...

No ale dosyć tego leniuchowania! Samochód wypożyczony, plecaki spakowane, niepotrzebne bety upchane gdzieś przez obsługę naszego kochanego 33 South Boutique Backpackers. (jedyny hostel, w którym udało nam się couchsurfingować). Czas najwyższy ruszać w drogę. Kierunek? Najpierw lekko na południe, potem wschód. A gdzie dokładniej, w kolejnej odsłonie henhen.pl.

PS od Tomka: Mi tam Kapsztad nie przypadł na początku do gustu. Dlaczego? Wyobraźcie sobie, że tutaj przed wejściem do metra są takie znaki.

Doskonale wiecie, że Paulina nigdzie nie rusza się bez swojej dzidy i maczety, a ja bez kałacha i topora. No i weź tu podróżuj po RPA!

Galeria z Kapsztadu