Browsing Posts published in Marzec, 2012

Namibia to nie tylko dzika przyroda, to też kilka rozrzuconych po pustyni miast, kolebki niemieckiej kultury. Najpierw trafiamy do Swakopmund, położonego na wybrzeżu Atlantyku, na samym skraju pustyni Namib. Zanim trafili tu Niemcy, piaszczyste wydmy wdzierały się do samego oceanu. Niemcy skrupulatnie oczyścili z piasku wąziutki pas wzdłuż wybrzeża, ułożyli kilka przecinających się pod równiutkim katem prostym ulic, postawili biało-szare domki rodem z niemieckich, nadbałtyckich kurortów i miasto gotowe. A raczej mała, wypoczynkowa miejscowość. Ale ma wszystko, czego spragnionym cywilizacji potrzeba: sieć supermarketów, dostęp do wifi (po raz pierwszy i ostatni w trakcie naszej miesięcznej podróży), kilka sympatycznych nadmorskich knajpek serwujących pyszne owoce morza i… właśnie i to dla czego przyjeżdża tu większość turystów – całą masę sportów ekstremalnych w ofercie.

Na pobliskich wydmach można sandboardingować, śmigać na kładach, zjeżdżać na materacach, można tez skoczyć ze spadochronem, wybrać się na lot szybowcem, a po południu zjeść rybę własnoręcznie wyłowioną nad ranem z Atlantyku. Słowem, czego tylko żądna przygód dusza zapragnie. Nasza zapragnęła spróbować sił na kładach. Krótka próba w Nowej Zelandii pozostawiła niedosyt i chęć na więcej. A sporej wysokości wydmy wokół Swakopmund wydawały się do tego idealnym miejscem. Zabawa przednia, do momentu kiedy mój silnik nie padł i na końcówce musiałam przesiąść się na kład Tomka. Jednak jazda w pojedynkę to zdecydowanie większa frajda :) (PS. Tomka: Każda inna dziewczyna piałaby z zachwytu podczas niezapomnianej przejażdżki z mistrzem kierownicy, ale cóż… nie zapominajmy, że jest to podróż POŚLUBNA).

W okolicach Swakopmund znajduje się też gigantyczna kolonia fok: Cape Cross Seal Colony. Nazwa przylądka, Cape Cross (Przylądek Krzyża), pochodzi od znalezionego tu w XIX wieku krzyża pozostawionego przez jednego z pierwszych Europejczyków, którzy postawili stopę w Namibii. Portugalscy żeglarze mieli w zwyczaju budować krzyż wszędzie gdzie kotwiczyli swoje handlowe statki. Krzyż z przylądka Cape Cross stanął w 1486 roku, a więc jest jednym z pierwszych udokumentowanych dowodów obecności Europejczyków w Namibii.

Dziś nikt nie przyjeżdża tu jednak dla krzyża, a raczej dla gigantycznej kolonii fok. Jeszcze nigdzie na świecie nie widzieliśmy ich tyle co w tym jednym miejscu. Grubasy hałasują, awanturują się, przepychają, a sądząc po zapachu, również nieustająco wypróżniają i to wszystko na ograniczonym paśmie ziemi, między oceanem i zabudowaniami parku. Na obrzeża kolonii wyrzucane są co słabsze osobniki, a także zmarłe już młode. Smutny widok, ale wrzeszczące pojedynkujące się kawałek dalej młode samce pozwalały szybko skupić się na tym przyjemniejszym aspekcie praw natury.

Poza Swakompmund trafiliśmy jeszcze do Windhoek, namibijskiej stolicy. Windhoek to mało inspirujące miasto, ot zbiorowisko nowoczesnych budynków, blokowisk, niewielkich, zaniedbanych willi porozrzucanych po pagórkach tworzących krajobraz stolicy. Nic ciekawego i poza bardzo sympatyczną Namibijką, która wraz z pochodzącym z Rwandy mężem podrzuci nas późnym wieczorem z centrum handlowego do naszego hostelu, właściwie nie ma co wspominać.

A jednak jest coś o czym warto napisać. To co spotkaliśmy w Windhoek, to w pewnym sensie kwintesencja masowej turystyki.

Grupka przemokniętych do suchej nitki pań z ludów Himba, sprzedających swoje bransoletki na bazarze w centrum Windhoek robi nam niemal łaskę, że coś nam sprzeda. Ja rozumiem, że wysłali je tutaj wodzowie ich plemion prawdopodobnie wbrew ich woli, że niefajnie jest siedzieć na mokrym chodniku w zimnym, deszczowym Windhoek i w skąpym „tradycyjnym” ubraniu próbować wcisnąć turystom kilka zapyziałych bransoletek. Rozumiem, że nie podoba im się to, że z powodu braku pieniędzy w trakcie tych 2-3 tygodni swojej „wachty” w stolicy, zanim wrócą do położonych na północ wiosek, śpią w zlepionych naprędce szałasach, pokotem na ulicy, i to z małymi dziećmi.

Może to i nasza wina, że te panie tam są, może to nasza chęć uwiecznienia ich na zdjęciach doprowadziła do ich dzisiejszej sytuacji. Może to i wszystko prawda. Wciąż jednak nie rozumiem ich pewności, że należy im się te kilka dolarów z mojej portfela. Nawet jeśli jedyne co od nich dostaję w zamian to kilka nieprzyjaznych machnięć dłonią i chamskie splunięcie na wieść, że nie kupię śmierdzącej ochrą bransoletki z krowiej kości za bagatela 8 dolarów.

Długie nocne rozmowy przy ogniskach, nieziemskie zachody słońca na sawannie z perspektywy  ”spod akacjowego drzewa”, oglądane w zupełnej ciszy wschody słońca, nocne odgłosy przebywających gdzieś w pobliżu zwierząt: porykiwania lwów, wycie szakali, wylegujący się nad basenem naszego kempingu krokodyl, czy stado 25 słoni, które skubie sobie gałązki drzew za płotem 3 metry od nas. Z tym wszystkim będą nam się kojarzyć Namibia i Botswana – ale po kolei.

Pierwszy raz kempingowaliśmy na dziko u stóp gór Spitzkoppe. Te charakterystyczne ognisto-pomarańczowe granitowe masywy wyrastają z płaskiego jak deska stepu. Porozrzucane po płaskowyżu skały to pozostałości po rozpadzie gigantycznego wulkanu, który eksplodował 100 milionów lat temu.  Najwyższy szczyt Spitzkoppe mierzy 1728 metrów – nazywają go Matterhornem Namibii ze względu na charakterystyczną sylwetkę.

Poza nieziemskim położeniem i przyjemnościami skakania po skałach (próbowaliśmy się wspiąć jak najwyżej, by podziwiać zachód słońca znad całej doliny), wieczór spędzony między skałami był niezwykły jeszcze z innego powodu. Byliśmy w najprawdziwszym buszu – bez kibelka, łazienki i campingowego baru. Żadnych wygód, a nam było dobrze jak nigdy przedtem. Wieczorem przy ognisku Chantel opowiada nam anegdoty  o uczestnikach poprzednich overlandingów. Jedna z par wybrała się z Kapsztadu do Nairobi w swoją podróż poślubną. Po kilku dniach awantur zamieszkali w oddzielnych namiotach, po  kilku kolejnych dniach do ich namiotów wprowadzili się już nowi lokatorzy. Overlanding trwał 2 miesiące, ale żadne z państwa młodych nie chciało zrezygnować. Do kraju wrócili już oddzielnie, za to z nowymi partnerami. Śmiejemy się – jakby nie było, to też nasz podróż poślubna. Na szczęście pozostałe historie miały już lżejszy charakter. Humory dopisywały do tego stopnia, że spora część zdecydowała się kontynuować wieczór, śpiąc razem wokół ogniska, pod gołym niebem. Do rana została zaledwie garstka. Nocą Afryka jest zimna, na pustyni potrafi być nawet lodowata!

Góry Spitzkoppe


Od tej pory z każdym dniem było nam coraz lepiej. Człowiek się wycisza, jest jakiś spokojniejszy, wsłuchuje się w siebie. Cieszą nie tylko widoki za oknem, cholerną radość daje sam fakt bycia w podróży. Kilka dni później dotarliśmy do parku narodowego Etosha na północy Namibii. Choć naszego kempingu w samym sercu parku nie można nazwać rozbijaniem się na dziko (niektóre z wybudowanych na pustkowiu chatek przypominały wille celebrytów), to klimat trwał!

Po kempingu grasowały szakale, ślady ich łapek można było znaleźć rano wokół naszego namiotu. Małe wiewiórki ziemne zdezorientowane wychylały głowy ze swoich norek, tak jakby ze zdziwieniem stwierdzały, że przez przypadek wykopały się w jakimś idiotycznym miejscu, w środku metropolii. Dokoła latało mnóstwo kolorowych ptaków. A wieczorem siadaliśmy wszyscy z piwem wokół oczka wodnego, w zupełnej ciszy, wypatrując przychodzących się tu napoić słoni, czasem kotów. W nocy, gdy cały kemping usypiał, z oddali słychać było porykiwanie lwów.

A za dnia? Wsiadaliśmy w naszą ciężarówkę i wyruszaliśmy piaszczystymi ścieżkami parku, wypatrując hałasujących nocą zwierzaków. Już pierwszego dnia mamy szczęście. Po 10 minutach drogę przecina nam młody lew, kilkaset metrów dalej znajdujemy ciało niedawno upolowanej zebry. Nad padliną żerują szakale, a wokół cierpliwie czeka stadko sępów. Ale nic z tego, po chwili pojawia się nasz lew. Nie bez kozery, nazywają go królem zwierząt. Zadziorne szakale najdłużej nie dają za wygraną, jednak po chwili nawet one rozpierzchają się po okolicy. Następnego dnia znajdziemy już tylko obdarty do ostatniego kawałka mięsa szkielet zebry. Tego dnia zobaczymy jeszcze czarnego nosorożca! A to nie lada wyczyn, ponoć niektórzy rangersi od roku na niego „polują”, bezskutecznie!

Nosorożce dzielą się na białe i czarne. Podział nie ma nic wspólnego z ich namaszczeniem. Oba gatunki są raczej szare. Czarne nosorożce są jednak nieco mniejsze, żyją samotnie. Samice czasem wędrują z małymi, ale nigdy nie tworzą małych podgrupek rodzinnych, co zdarza się nosorożcom białym. Z tego powodu są też bardziej agresywne. Poza tym żyją w gęstym buszu, żywią się liśćmi drzew i krzewów, co tylko dodatkowo utrudnia ich wypatrzenie. Wygląda na to, że mieliśmy szczęście!

Ale kwiecień nie jest najlepszym czasem na „wildlife watching”. Jest tuż po porze deszczowej, całą sawannę porastają bujne trawy, co utrudnia wyglądanie zwierzaków. Poza tym w całym parku tworzą się setki małych oczek wodnych, do wodopoju nigdy nie jest daleko, zwierzęta rozpierzchają się po całym parku, trudniej przewidzieć gdzie będzie można je spotkać. Za to jest to najlepszy czas na podpatrywanie ptaków, szybko się o tym przekonamy. Jest ich mnóstwo i są dosłownie wszędzie, na każdym słupku, każdej uschniętej wystającej w środku stepu gałązce. Największe wrażenie robią bajecznie kolorowe kraski liliowopierśne (lilac-breastedroller), wielgachne sekretarze (secretarybird) z białym pióropuszem na głowie (ponoć jedne z najcięższych lotnych ptaków) i elegancki jastrzębiak ciemny (dark chantinggo shawk). Do tego chłopaki naprawdę znają się na ptakach i widać, że ten temat ich fascynuje, fajnie się podróżuje w towarzystwie takich pasjonatów, którzy godzinami mogą opowiadać o nietypowymi namaszczeniu jakiegoś tam gatunku i ciekawym zachowaniu innego. My też wsiąkamy w ten klimat. Można by powiedzieć, „nasiąkamy” Afryką.

Na koniec pobytu w Etosha mieliśmy jeszcze okazję odwiedzić Niebo. Powiem Wam, że całkiem miło.

W Niebie...

Etosha

Znudzeni zdjęciami? Poniżej kilka obrazków spod pędzla henhen z serii „Jeleń na rykowisku” ;)



Posłuchajcie…

(jeżeli nie widzicie „grajka” to potrzebna jest instalacja wtyczki: http://www.apple.com/quicktime/download/)

Z całą swoją zawiłą historią i skomplikowanym układem ludzkich relacji,  Afryce daleko do wyznającej zen Azji, wyluzowanej Australii, bogatej w historię Europy, czy spokojnie odkładającej wszystko na „Mañana” Ameryki Południowej. Krwawe konflikty rozwiązywane za pomocą kałasznikowa i maczety nie pozostawiają złudzeń co do bezpieczeństwa i natury miejscowej ludności. Czasem strach szwendać się po ulicach po ciemku, zwłaszcza w przeludnionych regionach RPA, gdzie masy biedoty żyją sobie tuż obok opływających w luksusy potentatów kopalni diamentów i finansistów. O pracę też łatwo nie jest. Poza tym, nie spotkacie tu tak spektakularnych gór jak w Patagonii czy Azji, sielankowych plaż i koralowych wysepek jak na Fiji, czy surrealistycznych klimatów rodem z Altiplano u podnóży Andów.

A jednak! Coś ściąga tu masy białych, którzy w południowej części Afryki szukają alternatywy dla swojego dotychczasowego  życia. W rezerwatach przyrody znajdziecie wielu „reorganizujących” swoje życie, osiemnasto-, dwudziesto-, trzydziestoparolatków, którzy nie wyobrażają już sobie powrotu do zimnej Anglii, cywilizowanych Stanów, a nawet słonecznej i wychilloutowanej Australii. Musi tu być coś szczególnego, coś co urzeka, hipnotyzuje, przyciąga jak magnes. Tylko co to takiego? No właśnie, trudno to opisać. To chyba jedna z tych „rzeczy” które trzeba poczuć samemu. Nie wiem jak u innych, ale my mieliśmy wrażenie, że na południu Afryki człowiek czuje się po prostu we właściwym miejscu na ziemi. I nie chodzi tu wcale o kolebkę ludzkości, o to, że wszyscy najprawdopodobniej wywodzimy się właśnie stąd (choć i to ma może jakieś znaczenie),ale raczej o bliskość przyrody, jakąś symbiozę z naturą, którą trudno nam było gdzie indziej osiągnąć.

Do tego ta muzyka, połączenie radosnej afirmacji życia i pewnej nostalgii, smutku. A jednak daje nadzieję i to jaką! Z żadnego z miejsc nie przywieźliśmy tylu płyt.

Patrick Geryl (znany badacz w środowisku wyznawców teorii spiskowych) wyliczył, że po zagładzie naszej planety w grudniu 2012 jedynym miejscem, gdzie przetrwa życie będą Góry Smocze w Południowej Afryce – może coś w tym jest.