Namibia to nie tylko dzika przyroda, to też kilka rozrzuconych po pustyni miast, kolebki niemieckiej kultury. Najpierw trafiamy do Swakopmund, położonego na wybrzeżu Atlantyku, na samym skraju pustyni Namib. Zanim trafili tu Niemcy, piaszczyste wydmy wdzierały się do samego oceanu. Niemcy skrupulatnie oczyścili z piasku wąziutki pas wzdłuż wybrzeża, ułożyli kilka przecinających się pod równiutkim katem prostym ulic, postawili biało-szare domki rodem z niemieckich, nadbałtyckich kurortów i miasto gotowe. A raczej mała, wypoczynkowa miejscowość. Ale ma wszystko, czego spragnionym cywilizacji potrzeba: sieć supermarketów, dostęp do wifi (po raz pierwszy i ostatni w trakcie naszej miesięcznej podróży), kilka sympatycznych nadmorskich knajpek serwujących pyszne owoce morza i… właśnie i to dla czego przyjeżdża tu większość turystów – całą masę sportów ekstremalnych w ofercie.
Na pobliskich wydmach można sandboardingować, śmigać na kładach, zjeżdżać na materacach, można tez skoczyć ze spadochronem, wybrać się na lot szybowcem, a po południu zjeść rybę własnoręcznie wyłowioną nad ranem z Atlantyku. Słowem, czego tylko żądna przygód dusza zapragnie. Nasza zapragnęła spróbować sił na kładach. Krótka próba w Nowej Zelandii pozostawiła niedosyt i chęć na więcej. A sporej wysokości wydmy wokół Swakopmund wydawały się do tego idealnym miejscem. Zabawa przednia, do momentu kiedy mój silnik nie padł i na końcówce musiałam przesiąść się na kład Tomka. Jednak jazda w pojedynkę to zdecydowanie większa frajda (PS. Tomka: Każda inna dziewczyna piałaby z zachwytu podczas niezapomnianej przejażdżki z mistrzem kierownicy, ale cóż… nie zapominajmy, że jest to podróż POŚLUBNA).
W okolicach Swakopmund znajduje się też gigantyczna kolonia fok: Cape Cross Seal Colony. Nazwa przylądka, Cape Cross (Przylądek Krzyża), pochodzi od znalezionego tu w XIX wieku krzyża pozostawionego przez jednego z pierwszych Europejczyków, którzy postawili stopę w Namibii. Portugalscy żeglarze mieli w zwyczaju budować krzyż wszędzie gdzie kotwiczyli swoje handlowe statki. Krzyż z przylądka Cape Cross stanął w 1486 roku, a więc jest jednym z pierwszych udokumentowanych dowodów obecności Europejczyków w Namibii.
Dziś nikt nie przyjeżdża tu jednak dla krzyża, a raczej dla gigantycznej kolonii fok. Jeszcze nigdzie na świecie nie widzieliśmy ich tyle co w tym jednym miejscu. Grubasy hałasują, awanturują się, przepychają, a sądząc po zapachu, również nieustająco wypróżniają i to wszystko na ograniczonym paśmie ziemi, między oceanem i zabudowaniami parku. Na obrzeża kolonii wyrzucane są co słabsze osobniki, a także zmarłe już młode. Smutny widok, ale wrzeszczące pojedynkujące się kawałek dalej młode samce pozwalały szybko skupić się na tym przyjemniejszym aspekcie praw natury.
Poza Swakompmund trafiliśmy jeszcze do Windhoek, namibijskiej stolicy. Windhoek to mało inspirujące miasto, ot zbiorowisko nowoczesnych budynków, blokowisk, niewielkich, zaniedbanych willi porozrzucanych po pagórkach tworzących krajobraz stolicy. Nic ciekawego i poza bardzo sympatyczną Namibijką, która wraz z pochodzącym z Rwandy mężem podrzuci nas późnym wieczorem z centrum handlowego do naszego hostelu, właściwie nie ma co wspominać.
A jednak jest coś o czym warto napisać. To co spotkaliśmy w Windhoek, to w pewnym sensie kwintesencja masowej turystyki.
Grupka przemokniętych do suchej nitki pań z ludów Himba, sprzedających swoje bransoletki na bazarze w centrum Windhoek robi nam niemal łaskę, że coś nam sprzeda. Ja rozumiem, że wysłali je tutaj wodzowie ich plemion prawdopodobnie wbrew ich woli, że niefajnie jest siedzieć na mokrym chodniku w zimnym, deszczowym Windhoek i w skąpym „tradycyjnym” ubraniu próbować wcisnąć turystom kilka zapyziałych bransoletek. Rozumiem, że nie podoba im się to, że z powodu braku pieniędzy w trakcie tych 2-3 tygodni swojej „wachty” w stolicy, zanim wrócą do położonych na północ wiosek, śpią w zlepionych naprędce szałasach, pokotem na ulicy, i to z małymi dziećmi.
Może to i nasza wina, że te panie tam są, może to nasza chęć uwiecznienia ich na zdjęciach doprowadziła do ich dzisiejszej sytuacji. Może to i wszystko prawda. Wciąż jednak nie rozumiem ich pewności, że należy im się te kilka dolarów z mojej portfela. Nawet jeśli jedyne co od nich dostaję w zamian to kilka nieprzyjaznych machnięć dłonią i chamskie splunięcie na wieść, że nie kupię śmierdzącej ochrą bransoletki z krowiej kości za bagatela 8 dolarów.