Browsing Posts published in Wrzesień, 2010

Tym razem na Bali nie zamierzaliśmy zostać długo. Kilka ostatnich dni w Indonezji chcemy tam spędzić z Asią i Rafałem, więc ten przystanek miał być krótki. Za to bardzo nam potrzebny. Po kilku dniach intensywnego podróżowania mieliśmy chwilę odpocząć , ale trafiliśmy do Ubud i… po pierwsze zostaliśmy dzień dłużej niż planowaliśmy, po drugie wypożyczyliśmy skutery i razem z Flo i Stanem zjeździliśmy spory kawałek wyspy. Więc z odpoczynku nici, ale wybyczymy się nieco później. Ubud od razu przywitał nas piękną drewnianą architekturą, pięknie oświetlonymi nocą świątyniami i urokliwymi knajpkami. Na każdym rogu witała nas donica z ułożonymi w wodzie w bajeczne wzory kwiatami, a co drugi budynek mieścił spa z masażem całego ciała za równowartość 20 zł. Do tego dodać sklepy ze srebrnymi wyrobami i nie trudno zgadnąć, geod razu poczułam się tu niczym w raju :)

Ubud to jedna z niewielu turystycznych miejscowości na Bali, która nie leży nad morzem, tylko w głębi lądu, około 45 minut jazdy samochodem od morza. Znana jest głównie z przepięknych hinduskich świątyń, tradycyjnej architektury i malarstwa, a także tańców Barong, Legong i Kecak, których tradycje sięgają starożytności. Nie mogliśmy sobie oczywiście takiej balinezyjskiej uczty dla oczu odmówić. Mieliśmy szczęście, bo jedna z najlepszych trup na wyspie ma przedstawienia raz w tygodniu: w piątki, dzień po naszym przyjeździe. Muszę przyznać, że akompaniament gamelanu (zespołu, który wystukuje rytmiczne dźwięki na idiofonach, membranofonach i całej serii innych fonów, które z grubsza przypominają mosiężne bębny), iskrzące feerią barw stroje, kilogramy kwiatów wpinane we włosy  i ekspresywne ruchy tancerzy mają efekt hipnotyzujący. I chyba mieliśmy szczęście, bo obserwując  tego wieczoru tancerzy można było dostrzec lata praktyki i mozolnych ćwiczeń, tak by każda część ciała, każdy palec, a nawet każde oko z osobna mogło wykonać swoiste akrobacje i odtańczyć swój własny niezależny taniec. Byliśmy pod wrażeniem.

A poczucie spełnienia dopełniał pełny wrażeń dzień na skuterkach. Wraz Z Flo i Stanem najpierw dotarliśmy do pobliskich tarasów ryżowych Tegallantang, by potem ruszyć dalej, aż do Kintamani na północy wyspy. Tuż przed Kintamani zza chmur wychyliło się do nas słońce i to nie w byle jakim miejscu, bo tuż nad wulkanem Batur i wulkanicznym jeziorem o tej samej nazwie. Zachęceni tak piękną pogodą ruszyliśmy nad brzeg jeziora do gorących źródeł. Źródła okazały się jednak skomercjalizowanym basenem z dwoma brodzikami i zdecydowanie zawyżoną ceną wstępu: 50 zł od osoby. Nie skorzystaliśmy. Zamiast tego po krótkim spacerze wzdłuż jeziora ruszyliśmy w drogę powrotną do Ubud, gdzie czekało nas wieczorne przedstawienie.

Drugiego dnia na motorkach dotarliśmy jeszcze dalej. Po kilku przystankach w pobliskich świątyniach: Elephant Caves i Pura Taman Saraswati, ruszyliśmy na podbój najstarszej świątyni na wyspie, tzw hinduskiej świątyni matki: Pura Besakih. Niestety świątynia przywitała nas deszczem. A że 50 km na motorkach po indonezyjskich drogach dłużyło się w nieskończoność, dotarliśmy tam na godzinę przed zachodem słońca. Mimo to z przyjemnością podejrzeliśmy religijne rytuały z okazji narodowego święta Idul Fitri (tak, tak to święto muzułmanów, ale też ogólnonarodowe święto pokroju naszego Bożego Narodzenia). Jako że nie chcieliśmy zapłacić za opiekę lokalnego ‘opiekuna’, musieliśmy przyglądać się ceremoniom zza bramy. Jednak strumienie mijających nas Balinezyjczyków wnoszących w koszach na głowach ofiary z owoców, popiołu i kadzideł, dawały przedsmak widowiska wewnątrz świątyni. Zapadł zmrok, a nasza nocna przygoda z drogami Indonezji miała się dopiero zacząć. Trzeba jednak przyznać, że dzięki nawigacji Flo niemal bezbłędnie trafiliśmy z powrotem do Ubud. Choć w zupełnych ciemnościach, w strugach deszczu i przemoknięci do suchej nitki.

Podróżowanie na motorku ma swoje absolutne zalety: pełną swobodę poruszania się. Można np. ujrzawszy kosze z potężnymi kogutami, zatrzymać się, by zagadnąć lokalnego farmera i podpytać  go o walki kogutów, a przy okazji wysłuchać opowieści o walkach wybranych przez jego podopiecznych :)

Motorek zabierał nas w każde, nawet najbardziej odległe zakątki i pozwalał zatrzymać się na niejedno malownicze zdjęcie. Ma też jednak swoje niezaprzeczalne wady. Jazda w tropikalnych ulewach to jedna z nich. Choć nie to było dla nas największym problemem. Większym utrapieniem okazały się całe stada bezdomnych psów. Warto wspomnieć, że pies dla muzułmanina jest zwierzęciem nieczystym i nie godnym stąpania po muzułmańskiej ziemi. Na Jawie nie spotykaliśmy żadnych psów. Bali jest wyspą hinduską i kundli jest tu co niemiara. Jeden z nich wskoczył nam pod koła i z hukiem odbił się od skutera. Na szczęście ani jemu, ani nam, ani skuterkowi nic się nie stało – w drodze powrotnej zauważyliśmy, jak w najlepsze bawi się z innymi psami. Tymczasem my następnego dnia byliśmy już w drodze na muzułmański bezpsiakowy Lombok.


Świątynie na Bali




Ubud i okolice




Teatr Legong i Barong


WULKAN TANGKUBAN PERAHU

Nasza przygoda z jawajskimi wulkanami zaczęła się jeszcze z Dawidem i Iouanem w okolicach Bandung. Nasz pierwszy indonezyjski wulkan to wspomniany już Tangkuban Perahu. Do krateru dotarliśmy późnym popołudniem, dzięki czemu okolica była niemal pusta. I to chyba spotęgowało wrażenie  odrealnienia, zupełnej bajkowości. Bo trudno inaczej nazwać lazurowo-białe jezioro, nad którym unoszą się wieczne opary siarki, a wokół sterczą tylko kikuty dawno wymarłych drzew. Było popołudnie, słońce chyliło się ku zachodowi, a my wędrowaliśmy wzdłuż krateru, wdychając trujące opary i przyglądając się grupce nastolatków w trakcie dziwnej sesji fotograficznej. Miał być to tylko jeden z wielu jawajskich wulkanów, powoli zaczęliśmy się przygotowywać na to, co nas czeka.




WULKAN PANDAYA

Następnego dnia Dawid i Iouan zabrali nas na wulkan Pandaya. Nie dociera tam zbyt wielu turystów, o 4-tej po południu byliśmy tam zupełnie sami. Wulkan trzeba zwiedzać z przewodnikiem, nasz okazał się przemiłym gościem mówiącym po angielsku podobnie jak Dawid, więc dzięki ich kooperacji dowiedzieliśmy się sporo o wulkanie i jego historii. Wulkan wybuchł dwukrotnie w 1972 i 2002 roku. Za pierwszym razem zmiótł z powierzchni ziemi pobliską wioskę, za drugim mieszkańcy byli nieco lepiej przygotowani i wszystkich na czas ewakuowano. Jednak po pięknej zalesionej dolinie nie zostało zbyt wiele. Teren wulkanu był ogromny, poprzecinany zabielonymi od siarki górskimi potokami, z mnóstwem buchających żółtą siarczaną lawą kraterów i dużym, głębokim na 100 metrów zielonkawo-żółtym jeziorem w kraterze powstałym po wybuchu z 2002 roku. Gdyby nie nasz przewodnik nie odnaleźlibyśmy siebie, ani tylu pięknych zakątków na tak dużym terenie. Przewodnik okazał się też niezbędny, gdy w drodze powrotnej zapadła ciemność i z jedną czołówką staraliśmy się znaleźć drogę powrotną.




WULKAN BROMO

Nasze kolejne zaplanowane spotkanie z wulkanem Merapi w okolicy Jogyakarty nie doszło do skutku, gdyż w drodze złapała nas burza i tropikalna ulewa, która nie ustępowała do końca dnia. Zniechęceni aurą postanowiliśmy jak najszybciej zmykać z Jogyakarty, a gdzie mielibyśmy się udać, jak nie na dawno wyczekiwane i planowane spotkanie z wulkanem Bromo. W ostatniej chwili udało nam się wykupić 3-dniową wycieczkę, w trakcie której mieliśmy zobaczyć Bromo, a także położony na samym krańcu Jawy Ijen. Jak się później okazało mieliśmy szczęście, bo była to ostatnia przed tygodniową przerwą organizowana wyprawa. Jawajczycy uroczyście obchodzą koniec ramadanu- Idul Fitri. W tym roku Idul Fitri wypadało 10-11 września, a te 2 dni ulicznego świętowania  poprzedza kilka dni wakacji, gdy życie w islamskiej części Indonezji zamiera, w tym także życie indonezyjskich biur podróży. Mieliśmy wybór przyjrzeć się świętowaniu z bliska i utknąć na tydzień na Jawie, albo zmykać ledwie po jednym dniu w Jogyakarcie. Wybraliśmy wolność J Po 11-godzinnej jeździe dotarliśmy w końcu do bazy pod Bromo, szybki obiad i spać, bo o 3-tej pobudka i poranny jeep na punkt widokowy,  skąd mieliśmy obserwować wschód słońca nad Bromo. Słońce owszem wzeszło, ale wcale nie nad Bromo, a raczej dokładnie z przeciwnej strony, ale widok i tak był niesamowity. Przed nami rozciągał się nieziemski krajobraz 3 wulkanicznych stożków: zza wygasłego porośniętego trawą stożka, wyłaniał się buchający oparami Bromo, a za nim majestatycznie unosił się trzeci wulkan, który z godnością popalającego fajkę starca jedynie od czasu do czasy wypuszczał pojedynczy dymek. Poniżej unosiły się poranne mgły, a wschodzące słońce powoli ujawniało naszym oczom coraz więcej szczegółów. Może to kiepski poetycki opis (cóż poetką raczej nie zostanę), ale uwierzcie sam widok był czystą poezją. Po wschodzie słońca jeep zawiózł nas pod wulkan, gdzie mogliśmy się wspiąć na krawędź buchającego stożka. Alternatywą dla pieszej wspinaczki było wynajęcie konia, stąd tyle biednych kucyków czekających na zmęczonych turystów na każdym odcinku trasy. Dopiero, gdy zniknęły poranne mgły, zorientowaliśmy się, że ten niezwykły krajobraz jest w dużej mierze ukształtowany przez zupełnie płaską szeroką dolinę rzeczną, na tle której wyrastające nagle stożki wulkanów przypominają odrobinę księżycową krainę.




WULKAN IJEN

Z Ijenem nie mieliśmy już takiego szczęścia do pogody. Po 2-godzinnej równie wczesno-porannej wspinaczce, dotarliśmy nad krater wulkanu i właśnie wtedy zaczęło padać. Staraliśmy się nie tracić animuszu i postanowiliśmy mimo coraz mocniejszego deszczu zejść wzdłuż stromej kamienistej ścieżki do wnętrza krateru, nad brzeg turkusowego jeziora. Już na ścieżce zaczęliśmy spotykać kosze wypełnione bryłami siarki. Czekały na tragarzy, którzy mieli je znieść do położonego niżej miasteczka. A że następnego dnia zaczynał się Idul Fitri miały poczekać w tym miejscu jeszcze kilka dni. Wiedzieliśmy, że we wnętrzu krateru znajduje się kopalnia siarki, ale jakie było nasze zdziwienie gdy okazało się, że to ta sama kopalnia, o której dokument Tomek oglądał dawno dawno temu na National Geographic. Gdy podróżowaliśmy po Jawie kilkakrotnie wspominał film, mówiąc, że bardzo chciałby to miejsce zobaczyć. Wiedzieliśmy jednak, że szanse odnalezienia mglistego wspomnienia z przeszłości były niewielkie. A tu taka niespodzianka. Kolejną niespodzianką było nagłe przejaśnienie, dzięki któremu naszym oczom ukazało się turkusowe jezioro i  unoszące się nad nim mgły. Bajka! Zdecydowanie warto było zejść w głąb wulkanu, a o mały włos moglibyśmy tę ścieżkę pominąć. Kilka lat temu na tej ścieżce zmarła francuska turystka i od tamtej pory na samym wejściu na szlak postawiono tabliczkę zabraniającą pod wszelkim pozorem zejścia w głąb krateru. My jednak na szczęście pamiętaliśmy, że nasz przewodnik wspominał o malowniczym spacerze. Droga powrotna była już szybkim marszem do bazy, gdzie czekała na nas reszta grupy, która nie zeszła w głąb krateru. Pogoda jak to pogoda płata figle, ale jeszcze tego samego dnia po południu, w drodze na Bali zatrzymaliśmy na plaży, na wschodnim krańcu Jawy, gdzie po deszczowych chmurach pozostały już tylko mgliste wspomnienie.

Plaża gdzieś na Jawie

Plaża gdzieś na Jawie




W trakcie tej wycieczki poznaliśmy Francuzów: Stana i Florence, nasze podróżnicze bratnie dusze :) Jak się okazało Stan i Flo realizują podróż podobną do naszej, odwiedzają niemal te same miejsce i mają podobne pomysły na organizację wyprawy. Z przyjemnością spędziliśmy z nimi kolejne 2,5 dnia na Bali – ale o tym w kolejnej odsłonie henhen.

Jakarta – cóż takiego możemy powiedzieć o Jakarcie. Chyba głównie tyle, że to duże miasto… i że to właśnie tu zaczęła się nasza przygoda z Donnie’m i jego ekipą. Zniechęceni zasłyszanymi opiniami, od samego początku uznaliśmy Jakartę jedynie za punkt tranzytowy. I tu spotkała nas niespodzianka – okazuje się bowiem, że Jakarta i jej knajpki scentralizowane wokół głównej turystycznej ulicy Al Jaksa to też świetne miejsce, by poznać ciekawych ludzi. Tak więc, gdy dzień mijał nam leniwie na uzupełnianiu bloga i dawaniu Wam znaku życia, w jednej z knajpek zagadnął nas Donnie – potężnej postury Indonezyjczyk na oko w naszym wieku. Od grzecznościowej wymiany informacji, skąd jesteśmy i gdzie zmierzamy, szybko przeszedł do propozycji dołączenia do jego znajomych, którzy dwoma samochodami zmierzali w stronę Bali. Mielibyśmy jedyne płacić za benzynę, po drodze zatrzymać się u jego rodziny w Bandung i może jeszcze w 2 turystycznych miejscowościach, do których i tak chcieliśmy zajrzeć. Propozycja nie do odrzucenia, co? Tylko pozostaje zwykła ludzka nieufność… Czy można im zaufać? Wątpliwości jednak rozwiała informacja, że stosunkowo niedawno Donnie podróżował z Alicją i Andrzejem Budnikiem, Polakami, których bloga – relację z podróży dookoła świata – śledziliśmy już od pewnego czasu. Znajomość potwierdzona wpisami na couchsurfingu i blogu Alicji i Andrzeja, a także serią zdjęć na komórce uspokoiła nasze nieufne sumienia.

No więc wyruszamy z Jakarty, jak najszybciej się da. Jednak następnego dnia nasi nowi znajomi mieli jeszcze coś do załatwienia, więc zamiast wyruszyć z rana do Bandung, dzień spędziliśmy w parku rozrywki z Donnie’m i jego przyjaciółmi, Dawidem, Iouanem, Lenny. Dość oryginalne to spojrzenie na stolicę Indonezji , ale przynajmniej dobrze się bawiliśmy.

Wesołe miasteczko w Jakarcie

W kolejce do kina 3D

W końcu wyruszyliśmy, do Bandung dotarliśmy późną nocą i zatrzymaliśmy się w domu wujka Donnie’go, a ściślej mówiąc w… szpitalu.

Nocujemy w szpitalu

Jego ciocia jest lekarzem położnikiem i prowadzi przydomowy szpital, a raczej prowadziła – sale, w których spaliśmy nie wyglądały na zbyt często używane. Ten ‘prawie domowy’ pobyt miał swoje wyraźne zalety: zabawy z małym kotkiem, przepyszne wegetariańskie lunche przygotowane specjalnie dla nas (w czasie ramadanu muzułmanie nie jedzą od świtu do zmierzchu), ale przede wszystkim przepiękne położenie domu – na wsi, na wzgórzach w okolicy Badung, wśród malowniczych tarasów ryżowych.

Papaja

W trakcie niedługiego porannego spaceru po okolicy mogliśmy zachwycać się zapachem suszonych na słońcu goździków, przyjrzeć się z bliska miejscowym drzewom owocowym (papaja, durian, banany, itp.), wypstrykać całe mnóstwo głupich zdjęć, a nawet podejrzeć  młócenie ryżu w przydomowej młocarni.

Goździki

Młócenie ryżu

Poza tym  dzięki Dawidowi i Iouanowi w ciągu półtora dnia udało nam się zobaczyć okoliczne wzgórza, opuszczone miasteczko holenderskie położone w górach, jaskinie, gdzie w trakcie wojny indonezyjsko-holenderskiej przechowywano jeńców, samo Bandung i bajeczny wulkan Tangkuban Perahu, choć o nim bardziej szczegółowo później.

Plantacja kawy

W ciągu kolejnych dni zobaczyliśmy jeszcze wulkan Pandaya, Pangandaran – jawajski nadmorski kurort spustoszony w 2006 roku przez potężne tsunami, Batu Karas – okoliczną wioskę surfingowców, Zielony Kanion – rejs łodzią po zielonej rzece, dookoła tropikalny las, wodospady i dzikie zwierzaki . Po 4 dniach obfitujących w liczne atrakcje byliśmy w Jogyakarcie – naszym celu. Dawid i Iouan cały ten czas służyli nam za prywatnych przewodników i kierowców. Ostatni wspólny dzień spędziliśmy w Jogyakarcie, gdzie zobaczyliśmy hinduską starożytną świątynię Borobudur. Następnego dnia nasi jawajscy znajomi wrócili do Bandung.

W czasie naszej wspólnej podróży zorientowaliśmy się, że jadą tą trasą wyłącznie ze względu na nas. Trzeba przyznać, że nie jesteśmy przyzwyczajeni do tak swobodnie porzucanych obowiązków zawodowych i tak niezobowiązująco oferowanego czasu i uwagi, więc spędziliśmy kilka dni na rozgryzaniu, gdzie może być ukryty haczyk. Wiedzieliśmy, że Dawid i Donnie  zimą wybierają się do Europy, gdzie liczą na gościnę swoich nowo nabytych przyjaciół. Nas jednak zimą jeszcze w Polsce nie będzie, a mimo to Dawid i Iouan pozwolili nam dobitnie poznać indonezyjskie rozumienie gościnności. I to jak się okazało był jedyny haczyk. Po prostu trudno nam było zrozumieć, że ktoś może dla nas tak po prostu poświęcić tyle czasu. Dla nieufnych Polaków takich jak my, trochę ta gościnność ekscentryczna, ale przemiła i bardzo przydatna, gdy ma się niewiele czasu i chęć dotarcia do najbardziej oddalonych zakątków Jawy.

Podróż z chłopakami miała jeszcze jedną wielką zaletę – mieliśmy okazję poznać Jawę „od środka” – od tej mniej turystycznej strony. Przejechaliśmy samochodem dobrych kilkaset kilometrów podziwiając jawajskie krajobrazy. Oboje zgodnie uznajemy, że Indonezja jest jak dotychczas najbardziej malowniczym krajem jaki widzieliśmy. Inne kraje mają kilka/kilkanaście/kilkadziesiąt atrakcji turystycznych dzięki, którym zawdzięczają swoją sławę. Jednak między jedną atrakcją a drugą nie dzieje się nic nadzwyczajnego. Tutaj jest inaczej. Niemalże każdy kilometr kwadratowy Indonezji nadaje się na pocztówki. Kombinacja różnych wariantów krajobrazu z udziałem morza, raf koralowych, plaż, palm, dżungli, rzek, gór, pól ryżowych i wulkanów jest momentami magiczna. Każda wyspa jest inna – jedna muzułmańska, druga hinduska, trzecia chrześcijańska, czwarta dzika jak Borneo. Na zdjęciach tego nie zobaczycie – trzeba to poczuć tu na miejscu wszystkimi zmysłami. Pakować plecaki i w drogę!



BANDUNG




PAGANDARAN i BATU KARAS



ZIELONY KANION



BOROBUDUR

O Kuala Lumpur słyszeliśmy różne historie. Że, to duże miasto pełne smogu, nieciekawa betonowa metropolia, że najlepiej zmykać po pierwszej nocy. I na początku tak faktycznie zrobiliśmy. Tak wyglądała nasza pierwsza wizyta w KL. Za drugim razem składała się ona z półgodzinnej przejażdżki metrem między 2 stacjami autobusowymi. Jednak, jak mówi przysłowie do trzech razy sztuka… I dobrze, że daliśmy KL trzecią szansę. To bardzo fajne miasto. Duże, faktycznie zatłoczone, trochę modernistyczne, trochę zaniedbane, ale… Mimo wielkości przyjazne dla spacerowiczów, z dużym parkiem i ogrodem botanicznym w centrum miasta (do ogrodu przylegają też rezerwaty jeleni, ptaków i motyli), gdzie ucięliśmy sobie popołudniowy spacer.

Większość atrakcji takich jakich: Masjid Negara, czy Merdeka Square (spory plac naprzeciwko kolonialnych budowli, gdzie w 1957 roku ogłoszono niepodległość od Anglików – Merdeka oznacza niepodległość) znajduje się w niewielkich odległościach, a żywo tętniące serce miasta – chińska dzielnica Chinatown urzeka rozpadającymi się kolorowymi kamienicami pamiętającymi dawnych kolonizatorów. Nie można tez zapomnieć o słynnych Twin Towers, pod które koniecznie trzeba wybrać się wieczorem. Mówię większość atrakcji, bo jedna z nich, absolutnie warta zobaczenia, to Batu Caves – zespół hinduistycznych świątyń wykutych w 3 jaskiniach. Batu Caves leżą 13 kilometrów od centrum, ale można się tam dostać rozklekotanych autobusem nr 11. Oprócz malowniczego położenia, wielkiego pozłacanego posąg … Batu Caves to przede wszystkim wszędobylskie, ciekawskie i wiecznie głodne małpy. Spotkanie z nimi to niezła frajda, bo nie są za bardzo bezczelne (czekały nawet na swoją kolejkę do orzeszka). A czasem zachowywały się zupełnie jak ludzie, delikatnie głaskając nas po rękach. Przebojem była małpa, która z nieukrywaną przyjemnością opróżniała puszkę Sprite’a, co chwilę się oblizując. Myślę, że nie łatwo by było o lepszą reklamę.

Spragniona małpa w Batu Caves

Na dodatek w Batu można się jeszcze poprzyglądać wężom i wielkiej iguanie. Z resztą Batu Caves to nie jedyna hinduistyczna świątynia, którą tego dnia odwiedziliśmy. W Chinatown niedaleko naszego hostelu znajdowała się też Sri Mahamariamman Temple. Byliśmy w KL akurat 31 sierpnia- malezyjskie święto niepodległości. Ponieważ chcieliśmy jak najwięcej zobaczyć, nie wybraliśmy się na uroczyste obchody święta organizowane, ze względu na ramadan, na narodowym stadionie. Za to obchody mogliśmy podglądać pod postacią różnych świątynnych obrzędów.

Najciekawszy z nich właśnie w Sri Mahamariamman Temple.  Wierni składając bowiem Bogom w ofierze dary, wyciskali na posągach sok z pomarańczy, cytryn i innych nieznanych nam owoców, potem oblewali je olejkami o dziwnym ciemnym kolorze, by za chwilę obmyć je wodą i zacząć cały rytuał od nowa. Gdy cały zapas kolorowych mazi, olejków i owoców był już wykorzystany przeszli do palenia darów. Trudno nam było od tych rytuałów oderwać wzrok, no ale cóż trzeba jeszcze było przed wylotem (o 23.00) zrobić niewielkie zakupy ;) A trudno sobie wyobrazić lepsze do tego miejsce jak pobliski Chinatown Central Market- zbiorowisko stoisk oferujących wszystko od biżuterii poprzez lokalne ubrania po batiki i potężne drewniane rzeźby. Jako ostatni przystanek przed wyjazdem z KL zdecydowanie zbyt kuszący. Powstrzymaliśmy się tylko dlatego, że czekała nas Indonezja ze swoimi  pięknymi, zwłaszcza balinezyjskimi, wyrobami.

Wyspa Tioman

1 comment

Z wyspą Tioman mamy związanych kilka przygód, więc chyba na zawsze utknie nam w pamięci. Na samym początku wyspa jakby broniła nam do siebie dostępu. Chcieliśmy tam dotrzeć zaraz po Taman Nagarze, jednak okazało się, że tej stosunkowo niedużej odległości (ten sam stan) nie da się pokonać jednego dnia. Wyruszyliśmy więc z Melaki. Najpierw przeprawa autobusem, potem taksówką kolejną 1 godz 20 minut z napotkanymi na dworcu Holenderkami, a na koniec łódką. Trzeba było na nią poczekać 2 godziny, ale i tak dobrze bo była to ostatnia łódka tego dnia. Godziny wypływu łódek zmieniają się każdego dnia zgodnie z pływami. W trakcie odpływu port bowiem zamienia się w plażę. No i na nasze nieszczęście mieliśmy się o tym przekonać na własne oczy.

14.30 – godzina odpływu,  załoga nawet nie zaczęła wpuszczać nas na pokład.  14.45 – ok. wchodzimy na pokład.  15.00 – wciąż czekamy na ostatnich spóźnialskich (każda dodatkowy pasażer to kilka groszy w kieszeni), ale na łódce robi się ciasnawo, a poziom wody coraz niższy.  15.05- ok. ruszyliśmy. Ale nie na długo, jakieś 10 minut później utknęliśmy na mieliźnie. Łódka była przeładowana – sporo ponad 100 osób. Manewry typu wszyscy przechodzą na dziób, by odciążyć kadłub, część ludzi na mniejszą motorówkę etc nic nie dały i utknęliśmy na dobre. Trudno było nie wściekać się na tak głupią załogę, zwłaszcza, że w ogóle przestali nas informować po angielsku. Kompletny brak informacji w takim momencie sprzyja panice, więc było sporo niepokoju.  Pozostało czekać, aż większa łódź przypłynie z wyspy, zakotwiczy się w zatoce, a wszystkich pasażerów przetransportują na nią mniejszymi motorówkami. Wypłynęliśmy po 19.00, zmęczeni, ale i nieco szczęśliwi, że w ogóle udało nam się wyruszyć tej nocy z portu. W tym całym zamieszaniu nie zrobiliśmy zdjęć.  Jednak widok naszego pierwszego promu na mieliźnie ze spacerującymi wokół niego ludźmi z wodą po kolana utknie nam na pewno w pamięci.

Na szczęście sama wyspa zrekompensowała wszystkie trudy. Jest przepiękna. Mieliśmy okazję się o tym przekonać biorąc całodniową wycieczkę łódką dookoła wyspy. Zatrzymaliśmy się na 2 plażach, w okolicy wapiennego szczytu Twin Peak, nazywanego też tu zębem smoka, na plaży nieopodal malowniczego wodospadu, obok wysepki Renggis, świetnej do podglądania życia rafy koralowej i jeszcze kilku miejscach. Wyspa jest super bo jest tak różnorodna, mini zatoczki z dziewiczymi plażami z śnieżnobiałym piaskiem przecinane są wapiennymi szczytami, wielkimi biało-czarnymi skałami, dżunglą i palmami. Naprawdę super! Na wycieczce poznaliśmy kanadyjsko-australijską parę, a że jeden z przystanków mieliśmy w sklepie duty free, gdzie alkohol jest 3 razy tańszy niż gdziekolwiek indziej w Malezji… No cóż tego wieczoru jeszcze z poznanymi poprzedniego dnia na łódce Nickiem z RPA i Jenną z Anglii oraz kilkoma Malezyjczykami mieliśmy najlepszą jak dotąd imprezę wyjazdu!

Gdzieś około 4-tej nad ranem zaczęliśmy rozważać nawet dłuższy pobyt na wyspie, ale bilety powrotne na lot do KL były już kupione. Sam lot był też niesamowity, bo operowany przez linie Berjaya Air- przewoźnika lokalnego kurortu Berjaya. Lotnisko to wąziutki i niezbyt długi pas startowy upchany między górami a morzem w jednej z nadmorskich wiosek, a samolocik którym poszybowaliśmy był małym, mieszczącym 45 osób śmigłowcem. Wszystko jednak odbyło się super szybko, sprawnie i bezpiecznie, do tego bardzo malowniczo. Ani chwili nie żałowaliśmy, że nie zdecydowaliśmy na powrót przeładowaną łódką, tym bardziej że Tomkowi dość mocno doskwierał syndrom dnia poprzedniego.

PS: Może papieroska? Malezyjskie paczki kuszą….

Może papieroska?

GALERIA NA PICASA – TIOMAN

Po podróży, która sama w sobie była przygodą  (żeby dostać się z jednej bardzo popularnej turystycznie miejscowości do drugiej równie często odwiedzanej musieliśmy wziąć łódkę, autobusik-shuttle bus, kolejny autobus do Temerloh, skąd autobus do Kuala Lumpur, metro miedzy dwoma dworcami autobusowymi i kolejny autobus z KL do Melaki) około 6-tej po południu dotarliśmy do mekki multikulturowości Malezji. Serce miasta to Chinatown- chińska dzielnica, gdzie królują kolonialne, nieco naruszone zębem czasu kamienice, a meczet stoi dosłownie między chińską świątynią buddyjską  a hinduistyczną. Na przeciwległej ulicy jest też świątynia shinto, a dwie ulice dalej Church Street z dwoma kościołami: protestanckim i katolickim. No i jak ci Malezyjczycy mieli nie wypracować sobie tolerancji?

Wystarczy tylko jeszcze dodać, że symbolem miasta jest holenderski chodak , obecny pod postacią różnych gadżetów, a lokalną specjalnością kruche maślane ciasteczka nadziewane ananasem, takie których nie powstydziłyby się nasze babcie. Do tego jeszcze wszechobecne riksze na hinduską modłę i mętlik w głowie gotowy. W całym tym chaosie trzeba było wynająć rowery (holenderki), żeby spokojnie zwiedzić miasto. Na wzgórzu św. Pawła, wśród ruin kościoła, spotkaliśmy młodą parę w trakcie sesji ślubnej. A że mocno się z nimi identyfikujemy, pstryknęliśmy im kilka fotek :) Już wtedy upał dawał nam się coraz bardziej we znaki, więc po nieudanej popołudniowej próbie dotarcia nad morze (całe nabrzeże jest zabudowane) postanowiliśmy zaszyć się w klimatyzowanym centrum handlowym. Oj fajnie jest czasem powrócić do cywilizacji. Poszliśmy więc do kina na głupi, ale śmieszny amerykański film Grown ups.

Odświeżonych i z odnowionym zapałem do zwiedzania zaskoczył nas nocny market w Chinatown. Okazuje się, że w piątek  i sobotę główna ulicy dzielnicy zamienia się w barwny market z mnóstwem stoisk z pamiątkami, ubraniami, jedzeniem, muzyką etc. Co ciekawe na ten czas okoliczne chińskie świątynie zamieniają swoje patia na sale taneczne, sale prób lokalnych zespołów, sale koncertowe i bary karaoke. Do tego wszystkiego główny plac miasta przeistacza się w parkiet taneczny dla setki Melakijczyków, którzy powtarzają piosenka po piosence skomplikowane układy taneczne w rytm zachodnich przebojów. Nic tylko zacząć podrygiwać i do nich dołączyć! :) My za to podrygując nogą pod stołem,  zjedliśmy pyszną kolację z owoców morza za 3 złote, popiliśmy ją wyjątkowo tanim piwem i ściskając w ręku zakupione zdobycze, zmęczeni po wyczerpującym dniu wróciliśmy powoli do hostelu.

GALERIA ZDJĘĆ NA PICASA – MELAKA

Koniec z plażowaniem. Jedziemy na spotkanie pijawek, pająków i innych robali w dżungli Parku Narodowego Taman Negara. Skoro mowa już o przemieszczaniu się, trzeba wspomnieć, że zarówno teraz jak i w trakcie 8-godzinnej podróży do Kota Bharu, skąd ruszyliśmy na Perhentian Islands, mieliśmy okazję przyjrzeć się sporemu kawałkowi Malezji. Wnętrze kraju jest przepiękne, plantacje palm i bananowców rozsiane wśród wzgórz przecinają błotniste rzeki, połacie dżungli i wapienne wzgórza. Zdecydowanie polecamy podróż przez Malezję na motorze, rowerze lub innym pozbawionym dachu środku lokomocji.

W Taman Negarze jak większość turystów, zatrzymaliśmy się w wiosce Kuala Tahan – położona w środku parku nad rzeką stanowi dobry punkt wypadowy. W pokoju obok nas spotkaliśmy parę Polaków. Agnieszka i Paweł są w podróży poślubnej, tydzień po ślubie i mieli ze sobą ostatnie zapasy z wesela – tym sposobem spędziliśmy bardzo miły wieczór popijając polską wódkę. Warto zauważyć, że łamaliśmy tym samym zakaz, w związku z czym alkohol musiał być maskowany – z lewej strony za płotem mieliśmy meczet, z prawej posterunek policji.

Następnego dnia przeprawiliśmy się przez rzekę i wyruszyliśmy na podbój dżungli. Drzewa, wielkie korzenie, liany, olbrzymie liście, kolczaste łodygi – trzeba przyznać, że tutejszy las różni się nieco od naszego. Gęsty, przeplatany najróżniejszą roślinnością wyrastającą z ziemi i zwisającą z drzew sprawia wrażenie jakby pochłaniał wszystko co stanie na jego drodze – wystarczy przypomnieć sobie co zrobił las tropikalny ze świątynią Angor Wat w Kambodży.

Mieszkańcy lasu też są nieco inni. Pomijam słonie, tygrysy, jaguary, krokodyle itp. żyjące w dżungli – tych nie mieliśmy okazji spotkać (chociaż przyznajemy, że momentami mieliśmy lekkiego stracha, kiedy słyszeliśmy szelesty i hałasy „czegoś” przedzierającego się przez gęstą roślinność – jednak najczęściej okazywała się to małpa lub duża wiewiórka). Ale takich domowników jak pająki, węże, jaszczurki, skorpiony, patyczaki, czy stonogi giganty można dużo łatwiej spotkać na szlaku (mieliśmy też spotkanie z małym dzikiem – nie wiemy kto się bardziej przestraszył, my czy on). Niesamowite wrażenie robią olbrzymie 2 cm mrówki. Ich mniejsze, ale bardziej korpulentne koleżanki idąc „stadem” po ściółce są słyszalne z kilku metrów. Na jednym ze szczytów, na który weszliśmy podczas naszej wędrówki, zaśpiewał nam ptak, który brzmiał jak DJ w klubie techno. Nasz szlak przez dżunglę pod koniec wyszedł na malowniczą nadrzeczną plażę. Orzeźwiająca kąpiel w rzece to to czego było nam trzeba (to było jeszcze zanim dowiedzieliśmy się, że w rzece żyją krokodyle).

Dużo frajdy sprawił nam Canopy Walk – mosty zawieszone na linach między drzewami. Miejscami spaceruje się około 50 metrów nad ziemią, podziwiając las tropikalny z perspektywy małpy. Świetna sprawa, chodź jeżeli ktoś ma lęk wysokości i brak zaufania do niestabilnych konstrukcji, może czuć się tutaj mało komfortowo.

Mieliśmy też okazję pospacerować po dżungli w nocy – krótki trekking z przewodnikiem. Na początku podśmiewaliśmy się z naszej wyprawy, gdy okazało się, że nie idziemy głęboko w las tylko na spacer w okolicach jednego z resortów. Po krótkim czasie oddaliśmy jednak honory naszemu przewodnikowi. Facet miał niesamowite oko i pokazał nam sporo stworzeń, których nie zauważaliśmy, chodząc po lesie sami – było warto.

Jako że czasu w Malezji mało, a ciekawych miejsc do zobaczenia sporo, kolejnego dnia musieliśmy opuścić Taman Negara. Rano wsiedliśmy na drewnianą łódkę i popłynęliśmy w dół rzeki wijącej się przez dżunglę. Ta forma transportu była o niebo ciekawsza od autobusu. Po drodze widzieliśmy dowód na to, że w rzece żyją krokodyle. Zwłoki jednego z nich dryfowały kilka metrów za naszą burtą. Paulina w pierwszej chwili była przekonana, że to dmuchana gumowa zabawka dla dzieciaków. Wątpliwości rozwiały ostry zapach padliny i ostrzeżenia przed krokodylami, które po przypłynięciu ujrzeliśmy rozwieszone w porcie. Pokrzepieni widokami ruszyliśmy w drogę do Melaki, do której dotarliśmy zaledwie 7 godzin, 4 przystanki i 6 różnych środków transportu później.

GALERIA ZDJĘĆ NA PICASA – TAMAN NEGARA

W końcu pozwoliliśmy sobie na kilka dni wakacji. Spędziliśmy cztery błogie dni na Perhentian Islands – dokładnie Pulau Perhentian Kecil. Mała wyspa, na północy wschodniego wybrzeża – płynie się na nią motorówką. Motorówka niczego sobie – żaden z 500 koni mechanicznych nie miał  chwili wytchnienia. Dodajcie do tego dużą morską falę i mało stabilny kadłub. Paulina trzymała dzielnie w ręku swoją kartę pływacką i wmawiała sobie, że wszystko jest pod kontrolą ;) Szczęśliwie podróż nie trwała długo. Zatrzymaliśmy się na Coral Bay.

Co tu dużo pisać – słońce, plaża, palmy, lazurowa woda, rafa koralowa, książka, rekin i kalmary z grilla – krótko mówiąc sielanka. Uważny czytelnik mógł nie poczuć błogiego stanu ze względu na brak jednego składnika, który owy stan gwarantuje – piwo. Niestety jesteśmy w kraju muzułmańskim w czasie ramadanu i z alkoholem ciężko. W niektórych miejscach można było dostać piwo spod lady, ale kosztowało majątek. Pozwalaliśmy sobie na ten luksus baaardzo rzadko. Dodajmy, że w domkach zimna woda, elektryczność od 7pm do 7am, pokoje regularne sprzątane przez mrówki – no i czar pryska (to tak na pocieszenie dla tych, którzy czytają to będąc w pracy, między jednym spotkaniem a drugim ;)

W wolnych chwilach zajmowaliśmy się obserwacją jaszczurek. Wielkie jaszczury  beztrosko spacerowały sobie między naszymi domkami. Oczywiście, jak to zazwyczaj bywa,  tych największych na zdjęciach nie mamy (nie mieściły się w kadrze), ale serio były wielkości ponad metra.

Błogi stan był czasem przerywany przez świętujących ramadan Malezyjczyków  – wybuchy petard wrzucanych do wody i kojący dla uszu odgłos  „rakiet” (gwiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiizd….PUK). Jak nie wiecie gdzie spędzić najbliższego sylwestra, wpadajcie na wyspy – miejscowe chłopaki mają profesjonalny arsenał.

Połowa z nas zrobiła na wyspie kurs AOWD – drugi stopień wtajemniczenia PADI pozwalający nurkować do 30 metrów. Tym co nurkują nie muszę mówić, że było pięknie (polecam dwa miejsca Sugar Wreck i Temple), pozostałych nie ma co denerwować – niech żyją w swojej beztroskiej nieświadomości, nie wiedząc co tracą ;)

GALERIA ZDJĘĆ NA PICASA – PERHENTIAN