Samochód wynajęliśmy w Auckland i do Auckland trzeba było wrócić. Do daty oddania samochodu w Aucklandowskim biurze zostało nam 5 dni, więc my jak to my postanowiliśmy je w pełni wykorzystać. Tempo, które sobie nadaliśmy chyba nas samych odrobinę przerosło. Ale po kolei.
Zaraz po przedostaniu się na Wyspę Północną przemknęliśmy tylko przez Wellington w kierunku znajomego już nam z poprzedniej wizyty rest area, gdzie w spokoju mogliśmy spędzić noc. Plan był taki, by kolejnego dnia dotrzeć już do miejscowości Waitomo, gdzie znajdują się rozsławione Waitomo Caves. Po drodze chcieliśmy jednak jeszcze rzucić okiem na idealnie stożkowatą sylwetkę wulkanu Taranaki. Żeby przyjrzeć się wulkanowi z bliska, trzeba zboczyć do Parku Narodowego Egmont. Mt Tarnaki to ciekawy widok właśnie ze względu na swój kształt. Wielki, idealny stożek wyrasta nagle jakby z morza. Dookoła ani śladu pagórków, wzgórz, czy gór, dlatego przy ładnej pogodzie tak łatwo dostrzec go naprawdę z daleka. A teraz pytanie do spostrzegawczych i wiernych czytelników bloga. Pamiętacie zdjęcie stożkowatej góry w świetle zachodzącego słońca, na tle zupełnie płaskiego horyzontu? Dla ułatwienia dodam, że zdjęcie pojawiło się w poście o Tongariro Alpine Crossing? To był właśnie Mt Taranaki widziany z odległości ponad 150 km. No więc dookoła płasko, a za nim już nic tylko Morze Tasmańskie. Poza tym Mt Taranaki zdobi okładkę przewodnika Lonely Planet po Nowej Zelandii (takiej małej biblii dla każdego podróżnika dbającego o budżet), zapadł nam więc w pamięć. Do tego kto tylko pamięta Mt Fiji z filmu „Ostatni Samuraj” z Tomem Cruisem, tak naprawdę pamięta właśnie Taranaki. W Japonii nie udało nam się zobaczyć Mt Fiji, tym razem więc nie mogliśmy sobie odmówić. Nie wzięliśmy tylko pod uwagę, że ten idealny widok mogą nam przesłonić chmury. No nic zobaczyliśmy, ile się dało, pospacerowaliśmy wokół podnóża góry i ruszyliśmy do Waitomo.
A tam po raz pierwszy symptom gorączki szczytu sezonu. Waitomo słynie z dziesiątek oferowanych opcji eksploracji okolicznych wapiennych jaskiń. Można się do nich wślizgnąć po długiej linie, prześlizgnąć się przez nie w specjalnym kombinezonie na pontonie wielkości opony traktora, uprawiając wymyślony tu black water rafting. Można też przepłynąć przez nie łódką albo wpław, podziwiając święcące jasno glowworms, lub przecisnąć się przez jaskinię na piechotę, można też zrobić to wszystko naraz. Nam zamarzyła się przygoda 5 w 1, ale niestety jedyna firma, która ją oferowała w, jak na Nową Zelandię, przystępnej cenie (Rap,Raft’n’Rock) nie miała już żadnych wolnych miejsc na kolejny dzień. Zaczął się szczyt sezonu, przewodnik tylko wzruszył ramionami i stwierdził, że szkoda, że nie wpadliśmy miesiąc temu, gdy chętnych brakowało niemal każdego dnia. Dobrze, że naszym spaceshipem żadne przepełnione hostele nam niestraszne.
Odrobinę rozczarowani postanowiliśmy więc zwiedzić pobliskie jaskinie w bardziej tradycyjny sposób, łódką i na piechotę. Nawet ta przyjemność słono w szczycie sezonu kosztuje. Zdecydowaliśmy się więc na 2 jaskinie: ponoć najbardziej zjawiskowe Glowworm Cave i Aranui Cave. Oprócz ogromnych stalagmitów i stalaktytów największą atrakcją Glowworm Cave są, jak sama nazwa wskazuje, nieduże larwy, które niczym gwiazdy, rozświetlają sufit jaskini. Efekt faktycznie niesamowity, zupełna cisza (larwy nie lubią hałasu), co pewien czas tylko odgłos kapiącej wody (kochają za to wilgotność), a my upchani na małej łódce, która powoli przepływa przez wąskie korytarze rozgwieżdżone tysiącem malutkich światełek. Glowworms świecą, by przyciągnąć ofiary. W tym samym celu wiją sieć kilkunastu jedwabnych nici, w które, niczym w pajęczą sieć, złapią się muszki i inne małe owady.
Aranui Cave to z kolei przede wszystkim sieć niesamowitych korytarzy wyrzeźbionych w wapiennej skale przez ostanie dwa miliony lat. Jaskinia piękna, ale dla nas ciekawszy okazał się spacer po okolicy. Ścieżka prowadziła wzdłuż wejść do kilkunastu mniejszych jaskiń, przez kilka wąskich wapiennych korytarzy, kończąc się na dużej skalnej grocie, do której wpływał strumień. Pewnie nie zdecydowalibyśmy się na samodzielną eksplorację ciemnej jaskini, gdyby nie odkryty tego samego dnia przewodnik NZ Frenzy. Spisany przez amerykańskiego podróżnika Scotta Cooka zbiór relacji i polecanych tras z dala od utartego szlaku był strzałem w dziesiątkę. Nie jest to tradycyjny przewodnik – źródło niezbędnych praktycznych informacji, a raczej zbiór pomysłów dla kampervanowców na przepiękny nocleg w dziczy lub kilka dni z dala od cywilizacji. Cook spisał wiele dotąd nieodkrytych punktów widokowych i tysiące rad, jak zupełnie za darmo i z dala od tłumów przeżyć prawdziwą nowozelandzką przygodę . Nasz spaceship zaopatrzony był tylko w wersję po Wyspie Północnej, nie zostało nam więc zbyt wiele czasu, by z niego skorzystać. Idąc więc za ciosem, wślizgnęliśmy się do jaskini (równie pięknej co te turystycznie rozpromowane, a zupełnie darmowej), a zaraz po tym, kierując się kolejnymi pomysłami z NZ, ruszyliśmy na Półwysep Coromandel.