Na południu Nowej Zelandii żyje jeszcze mniej ludzi niż w pozostałej części kraju, dociera tam również mniej turystów. Dla przeciętnego Europejczyka teren może się wydawać bezludny. Na kilkudziesięciu kilometrach drogi minęły nas 3-4 samochody. Drogowcy pożałowali nawet na ten region asfaltu, przez co nasza przeprawa miała wyższy współczynnik ryzyka – szutrowe drogi nie były w zakresie naszego ubezpieczenia.
Późnym popołudniem dotarliśmy do Południowej Głowy (South Head) oddzielającej dwie zatoki – Curio i Porpoise. Na czubku głowy znajduje się kemping, na którym postanowiliśmy się zatrzymać. Oprócz pięknych widoków, miejsce zapewnia ciekawe towarzystwo. Kilkanaście metrów od nas nocowały beztrosko lwy morskie – z rozmieszczonych dookoła znaków wynikało, że ssaki te potrafią być bardzo niebezpieczne – oczywistym jest, że najgroźniejsze są kobiety w ciąży i matki z dziećmi
Curio Bay znane jest z dwóch powodów. Po pierwsze w zatoce można spotkać jedne z najrzadziej występujących pingwinów na świecie – Pingwiny Żółtookie. Populacja w Nowej Zelandii szacowana jest na od 6000 do 7000. Ptaki zazwyczaj rano wypływają na polowanie i po całym dniu, późnym popołudniem wracają do swoich gniazd. Nie przepadają też za towarzystwem człowieka. Dlatego najłatwiej je spotkać tuż przed zachodem słońca. Trzeba przyznać, że te niezdarnie poruszające się serdelki mają w sobie dużo uroku. Ptaki są bardzo nieśmiałe – turyści muszą być bardzo ostrożni, by nie zakłócić ich rytuałów, zwłaszcza, gdy w gniazdach czekają na nie zmarznięte jaja.
Drugą atrakcją zatoki jest jeden z najlepiej zachowanych na świecie skamieniałych lasów jurajskich. 180 milionów lat temu w okolicy rósł las. Wówczas Nowa Zelandia znajdowała się na wschodnim krańcu superkontynentu Gondwana, a większość dzisiejszej Południowej Wyspy na północ od Curio Bay znajdowało się pod wodą. Las był kilkakrotnie niszczony przez okoliczne wulkany. Przez miliony lat, zaimpregnowane minerałami, pogrzebane głęboko konary zmieniły się w kamień. Około 100 milionów lat temu Nowa Zelandia oddzieliła się on Gondwany i podryfowała na północ. Przez ostatnie 10 000 lat ukształtowała się linia brzegowa współczesnej Kiwilandii, morze wymyło piaskowiec i glinę odsłaniając skamieniałe ślady jurajskiego lasu. Uważny turysta może dostrzec gdzieniegdzie ślady skamieniałego pnia, a nawet liści, jednak miejsce to dostępne jest wyłącznie podczas odpływu. My nad zatokę Curio dotarliśmy po południu, morze wycofywało się powoli, ale do pełnego odpływu było jeszcze daleko. Nie zobaczyliśmy jurajskiego lasu w pełnej okazałości, mimo to na obmywanych przez fale skałach można było dostrzec coś na kształt pni.
Kolejnym punktem na naszej trasie były Cathedral Caves – wielkie nadmorskie jaskinie, nie bez przyczyny nazwane katedrami. Dostępne są jedynie przez 4 godziny w trakcie największego odpływu. Krótki spacer przez las i znaleźliśmy się już na plaży, która to z kolei doprowadziła nas do wejścia do pierwszej jaskini. Pod koniec pierwszej skalnej komnaty wąski przesmyk prowadzi do kolejnej . Na jej końcu z kolei znajduje się malutka plaża z suchym piaskiem. Wygląda na to, że na samym krańcu jaskini można się schronić w trakcie przypływu – sprawdzimy to może jednak innym razem. Kilka mroczno-skaczących zdjęć i byliśmy już w drodze na północ.
Zatrzymaliśmy się dopiero ponad sto kilometrów dalej na krótką wizytę na półwyspie Otago. Półwysep położony na południowo wschodnim krańcu wyspy południowej jest mekką dla miłośników dzikich, morskich zwierząt – albatrosy, kormorany, pingwiny, foki i lwy morskie niemalże jedzą z ręki Doskonałym sposobem na podglądanie całej piątki w jednym miejscu jest wizyta na rozległej nadmorskiej farmie Nature Wonders położonej na samym krańcu półwyspu. Dotarliśmy tam późnym popołudniem i jako ostatni klienci tego dnia załapaliśmy się na prywatną wycieczkę pokracznym pojazdem z napędem na osiem kół. Oprócz tego Paulina miała okazję nakarmić małą owieczkę, której mama zmarła podczas porodu, a ja trenowałem przedramiona manewrując naszym spaceshipem między dziesiątkami/setkami/tysiącami królików biegających po okolicy. Króliki są tutejszą plagą i szkodnikiem porównywalnym jedynie do possumów.
Zaspokoiwszy nasze zoologiczne potrzeby (??) wyruszyliśmy w kierunku najwyższego szczytu Nowej Zelandii – Mt. Cook. Przed nami kolejne kilkaset kilometrów na krętych Nowozelandzkich drogach. Długo nie mogliśmy znaleźć miejsca na nocleg, przez co przejechaliśmy znacznie więcej kilometrów niż planowaliśmy. W końcu około północy, zmęczeni niemiłosiernie nocną jazdą między królikami i possumami, zatrzymaliśmy się na jednym z bezobsługowych kempingów (tym na którym zostawia się pieniądze w skrzynce). Rano okazało się, że mieliśmy okazję nocować w całkiem ładnych okolicznościach przyrody, a do wielkiej góry zostało już nie wiele kilometrów. W drogę!
Curio Bay
Cathedral Caves
Półwysep Otago
W drodze...
Comments