Browsing Posts published in Luty, 2011

Nie żebyśmy równie chętnie nie przenosili się myślami do Salar de Surire, które odwiedziliśmy z Justinem kilka dni później. To gigantyczne solnisko, pozostałość po wyschniętym słonym jeziorze to dziś kopalnia soli. Ciężarówki wypełnione po brzegi solą kursują wzdłuż jedynej szutrowej drogi prowadzącej do soliska.

Wielki krater gdzieś po drodze...

O obecności człowieka świadczą też ruiny domów niemieckich i brytyjskich osadników, którzy pod koniec XIX wieku na tej niegościnnej ziemi założyli kopalnie nitrytu. Wynalezienie w trakcie I Wojny Światowej chemicznie produkowanego nitrytu szybko doprowadziło ich biznesy do upadku, tak więc dziś jedyna ludzka obecność to ciężarówki i turyści tacy jak my pluskający się w gorących źródłach Polloquere. Te niewielkie błotniste baseny termalne są przepięknie położone na południowym brzegu Salaru. Dookoła góry i turkusowa laguna, w tle salar, a pod nogami gorąca błotnista maź, która oblepia palce. Kto by się nie wykąpał?

W gorących basenach...

Obecność człowieka nie przeszkadza jednak zwierzakom zagarnąć ten kawałek lądu w całości dla siebie. O ile w Lauce widzieliśmy sporo wikunii, tutaj były ich setki. Wygrzewały się nad salarem, wędrowały dumnie po lagunie, wbiegały nam pod koła. I wydawały się nic sobie nie robić z naszej obecności. Swoją drogą tak liczna obecność wikunii to zaskakujący sukces działań chilijskiego ministerstwa środowiska. Ze względu na swoje wyjątkowo mięciutkie futro wikunie od wieków były ulubionym łupem miejscowych kłusowników. Futro z wikunii osiąga cenę tysiąca dolarów, więc nie trudno się im w sumie dziwić. W efekcie w latach 70-tych na północy Chile pozostało jedynie tysiąc żyjących na wolności wikunii. W przeciwieństwie do lam i alpak wikunie w niewoli przestają się rozmnażać, dlatego próby udomowienia i zwiększenia w ten sposób ich ochrony nie powiodły się. Nawet ustanowienie rezerwatów wikunii nie dało większych rezultatów, więc sprytni rangersi uciekli się do innej metody. Na początku lat 90-tych zaczęli łapać wikunie, golić je do łysa niczym owce, poczym wypuszczali je na wolność. To dało rezultaty! Łysa wikunia jest dla kłusownika nieciekawym kąskiem. Dziś po północnym Chile hasa 25000 wikunii, a widok człowieka nie wywołuje już u nich popłochu.

Okej rude wikunie są piękne, ale dostojnością nic nie dorówna flamingom. A Salar de Surire to, zwłaszcza w grudniu, świetne miejsce, żeby je zobaczyć. Można tu podejrzeć co najmniej trzy gatunki flamingów, w tym rzadko spotykane flamingi James. Dosłownie podejrzeć, bo flamingi spotkane i w Lauce i nad Salarem były niezwykle nieśmiałe. Wystarczyła cicha rozmowa, bezszelestny spacer 20 metrów od brzegu, a ptaki całą masą zaczynały się przesuwać w przeciwnym kierunku jeziora. My uznaliśmy, że flamingi tak już mają. Nieco później przekonaliśmy się jednak, że te z okolic San Pedro de Atacamy, przyzwyczajone do obecności chmary turystów, są jakoś mniej płochliwe.

W drodze do Salaru, a także w drodze powrotnej spotkaliśmy też uciekające przed nami stada nandu. Te zabawne ptaszyska wyglądem przypominające strusie to wyjątkowo szybkie bestie. Ledwo nas zobaczyły, chwila a w unoszącym się pyle ledwo można było dostrzec ich pierzaste kupry. Może to niezwykłe tylko dla nas Europejczyków, ale mnie wciąż zadziwia obecność tylu zwierząt tak po prostu żyjących sobie na wolności. To samo dotyczy w sumie kotów i psów. Całe masy biegają sobie beztrosko po ulicach. Co ciekawe, i jedne i drugie wyglądają jednak na zadbane, są dobrze odżywione, niektóre noszą nawet obroże. W przeciwieństwie do azjatyckich chmar wałęsających się bezdomnych psów, te są bardzo przyjazne, zawsze chętne do zabawy i głaskania za uchem, a już najchętniej po brzuchu. Najwyraźniej większość z nich ma właścicieli i ciepły kąt każdej nocy, tylko w południowoamerykańskiej mentalności nie mieści się pomysł zamykania zwierzaka na kłódkę. Drzwi stoją zawsze otworem, wystarczy podrapać, albo cierpliwie poczekać, aż ktoś łaskawy otworzy.


W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę w porzuconej wiosce Guallatire, gdzie dziś stacjonują wyłącznie żołnierze. Kolejny kolonialny kościółek, do którego dziś nikt już raczej nie zagląda. Smutny to widok, ale tak odległe, odizolowane położenie wiosek i surowy, zimny klimat wyżyn wypędził większość rdzennych mieszkańców nad morze. Ale dobrze było się tą ciszą i spokojem napoić, bo już za 2 dni mieliśmy się znaleźć w hałaśliwym i tym razem zatłoczonym San Pedro de Atacama.

O Parku Lauca nie ma co się rozpisywać, to po prostu trzeba zobaczyć na własne oczy i poczuć na własnej skórze. To jedno z miejsc, w których dech w piersi zapiera nie tyle sama wysokość(4000-4500 m npm) co przede wszystkim widoki. Zwierzaki i roślinność typowe dla Altiplano nadają tym terenom bajkowy klimat.

Bofedales na altiplano...

Altiplano (zaraz po Płaskowyżu Tybetańskim najwyżej położony płaskowyż świata) to wyjątkowo malowniczy kawałek ziemi, obejmujący między innymi soliska, takie jak Salar de Uyuni i największe jezioro Ameryki Południowej, Titicaca. Można tu spotkać dziwne formacje roślinne takie jak zielonkawa Llareta przypominająca rozrośnięte mszaste huby. Rosną z oszałamiającą prędkością 1,5 centymetra na rok , a wiele z nich ma ponad 3000 lat. Na Altiplano nie ma drzew, więc przez wiele lat były wykorzystywane jako opał. A zwierzaki?  No cóż, już na wejściu do parku wita nas ciasteczkowy potwór- bezczelna, opasła lama, która w poszukiwaniu jedzenia wślizgnie się wszędzie.

Nawet zanim oficjalnie znajdziemy się w parku po drodze spotykamy 2 rodzinki guanako, stada wikunii, zaniepokojone viscachas (taka lokalna mieszanka kangura z królikiem), no i skradającego się lisa. Dookoła zero ludzi, nad wodą znajdujemy natomiast stado wyjątkowo nieśmiałych flamingów, a gdzie nie spojrzeć pasą się alpaki i lamy. Bez dwóch zdań Lauca to królestwo zwierzaków. I to takich, które widzimy po raz pierwszy w życiu, więc całe to podglądanie sprawia nam kupę radości. Do tego krajobrazy nie z tej ziemi: rozległe, ciągnące się po horyzont bofedales, w tle 6-tysięczniki z królującymi nad wyżynną bliźniaczymi stożkami wulkanów Pomerape i Parinacota, malutkie, niemal opustoszałe wioski Ajmara, niezliczone laguny i jeziora.

Dla tych zainteresowanych przyrodą dodam, że bofedal to miejsce z dużą ilością wody, porośnięte  niską, szorstką „trawą”, której niestraszne niskie temperatury. Wszystkie wymienione wyżej zwierzaki moją zatem na bofedales jedzenia i picia pod dostatkiem.

Jedyna wciąż zamieszkała, choć także mocno już wyludniona wioska to Parinacota, dawna stolica prowincji. Dziś żyje już głównie z dochodu, który przynoszą zaglądający tu czasem turyści. A jest po co zaglądać. Choćby dla XVII-wiecznego kościółka, gdzie malunki świętej według tradycyjnych wierzeń pumy mieszają się z przedstawieniami ukrzyżowania Chrystusa, gdzie nieludzcy rzymscy żołnierze podejrzanie przypominają rudych, z kręconym wąsem hiszpańskich konkwistadorów.

Według miejscowej legendy mały stolik służący dziś za ołtarz kilka razy wywędrował nocą z budynku. Za każdym razem znajdowano go naprzeciwko domu osoby, która tej samej nocy zmarła. Ile w tym prawdy? Kto wie, trzeba jednak przyznać, że sam spacer wzdłuż wąskich pobielanych uliczek wymarłej wioski przenosi w magiczny klimat. Tak kompletnie odległy od miejsc, po których dotąd podróżowaliśmy. Do tego trafiliśmy jeszcze na jasełka w miejscowej szkole. Dzieciaki były radosne, choć nieco podenerwowane. Najmniej całe to zamieszanie podobało się lamie, która ze związanymi nogami musiała udawać potulną owieczkę. Pustynny klimat, zwierzaki, prosta szopka. Kto wie, może dokładnie tak wyglądały narodziny Chrystusa w Betlejem.

Cotacotani z widokiem na wulkan Parinacota

Nas totalnie urzekła Laguna Cotacotani, która w języku ajmara oznacza po prostu wiele lagun. Indiańska nazwa jest zdecydowanie bardziej precyzyjna, bo laguna Cotacotani to nic innego jak zbiór niezliczonych płytkich lagun połączonych wąskimi kanalikami. W wodzie chowają swoje głowy flamingi, w tle wszechobecne wulkany Pomerape i Parinacota i widok godny pocztówki gotowy.

Niewiele dalej na wysokości 4500 m npm leży też Lago Chungara – jedno z najwyżej położonych jezior świata. W tle dymi wulkan Guallatire, a kawałek dalej po boliwijskiej stronie przez ciemne deszczowe chmury przebija się wulkan Sajama (6520). Ciemne chmurzyska po boliwijskiej stronie przypominają nam, jak sporo mamy szczęścia do pogody. Właściwie zaczęło się już invierno boliviano – boliwijska zima, czyli nic innego jak porządna tropikalna pora deszczowa. Nad nami nie ma jednak ani jednej chmurki. Szczęście mieliśmy też do przewodnika. Justino Jiron (Tour Andino) to człowiek gór w każdym tego słowa znaczeniu. Wychowany w jednej z opustoszałych dziś wiosek, z babcią rozmawiał jeszcze wyłącznie w ajmara. Teraz opanował jeszcze hiszpański i dosłownie kilka słów po angielsku.

Lago Chungara

Justino jest przede wszystkim przewodnikiem górskim, a Laucę zna jak własną kieszeń. Do tego stopnia, że w miejscach, do których od lat przywoził garstkę turystów,CONAF wybudował ścieżki krajoznawcze i postawił tablice informacyjne. W dużej mierze dzięki niemu i jego oryginalnym pomysłom w trakcie całego dnia spotkaliśmy może kilka osób. I to jest to co w Lauce podobało nam się najbardziej: brak masowego nalotu turystów. Za wstęp do parku nie musieliśmy nawet zapłacić. Już wkrótce przekonamy się, że jak na latynoamerykańskie standardy to rzecz niespotykana.

Pod koniec dnia jeszcze tylko relaksująca kąpiel w naturalnych gorących źródłach, Termas de Jurasi i Lauca kupiła nas kompletnie. To zapewne jedno z takich miejsc, do których na pocieszenie będziemy się myślami przenosić w lodowate zimowe popołudnia po powrocie do Polski. :)

Z INNEJ BECZKI…

W drodze

Parinacota

Cotacotani

Lago Chungara


Po zadziwiająco komfortowej, choć trochę dłużącej się 36-godzinnej jeździe autobusem dotarliśmy w końcu do Arici, portu położonego na samym północnym krańcu Chile, zaledwie 18 kilometrów od granicy z Peru. Podróż była może i długa, ale za to dzięki siedzeniom w pierwszym rzędzie na drugim piętrze autobusu z panoramiczną szybą przed nosem poczuliśmy się niczym w kinie na fascynującym filmie o… pustyniach. W zasadzie tuż po wyjechaniu z Santiago słynną drogą Panamericana znaleźliśmy się na najprawdziwszej, opustoszałej pustyni. I z wyjątkiem kilku odbić do położonych nad morzem miast nie opuściliśmy jej do samej Arici. Pustynny charakter ogromnej części Chile wyjaśnił nam nieco później dwukrotny wzrost cen owoców i warzyw na północy kraju. No nic Arica nie będzie może kulinarnym rajem, ale za to krajobrazowo przewyższa Santiago. Miasto ciasno upchane między morzem i wysoko wznoszącymi się szczytami Andów słynie między innymi z pysznych oliwek, doskonałej pogody przez okrągły rok i bliskości doliny Azapa, gdzie odkryto najstarsze mumie świata: Chinchorro.

W drodze do Arici...

Skoro znaleźliśmy się już tak blisko nie mogliśmy sobie odmówić wizyty w pobliskim muzeum archeologicznym Azapa, by podejrzeć te małe pokurczone zawijątka. Choć może trudno sobie wyobrazić, po co ludy Chinchorro zadawały sobie tyle trudu, widok mumii robi wrażenie. Jeszcze większe wrażenie wywarł na nas opis najwcześniejszych mumifikacji, niezwykle skomplikowanych: składających się niemal z 10 etapów, trwających nawet rok. Przygotowanie mumii zakładało m.in. oddzielenie głowy i członków od tułowia, zdjęcie z nieboszczyka skóry, a następnie pozbycie się wszystkich wewnętrznych organów. Następnie poprzez rozłupanie czaszki pozbywano się zbyt leistego mózgu, a to co z nieboszczyka pozostało wysuszano na słońcu, za pomocą ognia lub rozgrzanych kamieni. Żałowaliśmy, że ta część  muzeum nie była interaktywna ;) Gdy wszystkie fragmenty ciała dobrze się już zakonserwowały, skorupę wypychano gliną, patykami, słomą i wielbłądzią wełną. Następnie poszczególne fragmenty ciała zszywano ze sobą, używając np. igieł kaktusa. Przygotowaną tak mumię namaszczano specjalną miksturą z popiołu, by wkrótce umieścić na niej z powrotem wysuszoną skórę. Wówczas pozostało już jedynie przyczepić przygotowaną specjalnie perukę, twarz przykryć glinianą maską, a gotową mumię wymalować czarną maścią z manganu lub czerwoną na bazie ochry. I to wszystko po to, byśmy 9 wieków później mogli podziwiać te małe przykurczki wystawione w witrynach muzeum Azapa. Co jeszcze dziwniejsze ludy Chinchorro wykazały się niezwykle demokratycznym duchem w wyborze mumifikowanych zmarłych. Mumifikacji poddawano każdego: starszych, młodych, dzieci, a nawet zarodki. Pod tym względem mumie Chinchorro różnią się diametralnie od swoich egipskich odpowiedników.

Cóż można jeszcze porabiać w mieście wiecznej wiosny? Chyba tylko spacerować, obserwować, objadać się owocami morza, no i wylegiwać się na szerokiej miejskiej plaży.  Na plażę nie dotarliśmy, udało nam się za to wdrapać na górujące nad miastem wzgórze:  El Morro de Arica. El Morro to symbol Arici nie tylko ze względu na swoją wszechobecność (skądkolwiek by nie spojrzeć nie sposób ominąć go wzrokiem), ale przede wszystkim ze względu na swoje historyczne znaczenie. Był ostatnim kluczowym bastionem peruwiańskich wojsk w trakcie słynnej Wojny o Pacyfik. Oblężenie i błyskawiczne zdobycie wzgórza przez chilijskie wojska w 1880 roku praktycznie przesądziło o losie całego regionu, który do Chile przynależy właśnie od 1880 roku. Wojna o Pacyfik to swoją drogą dość istotne wydarzenie w historii Chile. W ciągu 5 lat, 1879-1884, Chile powiększyło znacznie swoje terytorium, pozbawiając tym samym Peru szerokiego pasa żyznych ziemi na południu, a Boliwię dostępu do morza. Strata była wyjątkowo dotkliwa dla Boliwii, bo o ile Peru utraciło kilka portów i malownicze górskie tereny o dużym potencjale turystycznym, Boliwii odcięto wszelki dostęp do morza, odebrano im tereny niezwykle bogate w złoża surowców takich jak nitryt, czy miedź, a do tego region Pustyni Atacama, dziś prężnie działająca maszynka do pozbawiania turystów pieniędzy. Jakby tego było mało, złoża miedzi okazały się tak potężne, że dziś przynoszą Chile gigantyczny dochód, gwarantując najwyższe PKB z wszystkich państw Ameryki Południowej i czyniąc je największym światowym eksportem tego surowca. A Boliwii do dziś trudno się z tego ciosu wykaraskać. Ale o Boliwii później. Tymczasem my na El Morro de Arica wcieliliśmy się w role walecznych obrońców wzgórza, potem zabawiliśmy się w tryumfatorów, by za chwilę stanąć twarzą w twarz z potężną, czuwającą nad miastem figurą Chrystusa.

Polska walcząca?

Wizyta w Arice miała być z resztą jedynie przedsmakiem tego, co czekało nas 150 km dalej na wschód: Putre. Putre to niewielka górska miejscowość, do której z Arici prowadzi wąska wykuta w skałach droga nieprzerwanie wzbijająca się w górę.  A dystans w górę ma do pokonania niemały, bo Putre leży na wysokości 3530 m npm, a wspiąć musieliśmy się z nadmorskiej Arici. Putre to przede wszystkim doskonała baza wypadowa do zwiedzania pobliskiego Parku Narodowego Lauca. Dla nas miała być także taką małą oazą spokoju, doskonałym miejscem do przystopowania, odpoczynku i odetchnięcia od szaleńczego tempa, które nadaliśmy sobie w Nowej Zelandii. I okazała się absolutnym strzałem w dziesiątkę! Wyobraźcie sobie małe klimatyczne miasteczko wysoko w Andach, żółte lub pobielane wapnem domy z wypalanej w piecach gliny adobe, przypominający boliwijskich Indian mieszkańców leniwie spacerujących po ulicach, piękne bezchmurne niebo i słońce, słońce i jeszcze raz mnóstwo słońca. Do tego żółte ściany hostelu Pacha Mama, nadające niezwykle przytulny klimat dziergane koce, słoneczne leniwe popołudnia na patio i nasi codzienni towarzysze zabawy: lama, alpaka i mały kotek.

Mała kitka, lama Patricio i alpaka Anaiz

Tak właśnie wyglądał nasz pierwszy kontakt z Andami i nie trzeba tłumaczyć, że od razu zapałaliśmy do nich szczerą miłością. I wszystko byłoby idealnie gdyby nie pierwsze oznaki choroby wysokościowej. Pierwszego dnia zaraz po przyjeździe, pouczeni przez mądrych tubylców wybraliśmy się na kilkugodzinny spacer. W myśl zasady, że chorobę wysokościową trzeba przechodzić aktywnie, broń boże nie kłaść się spać i nie pozwolić organizmowi się poddać. Widoki dolin w okolicach Putre okazały się przepiękne. Położone wysoko w górach liczące sobie setki lat tarasy uprawne, wciąż używane pradawne systemy nawadniające, ślady antycznych osad i autentyczne prehistoryczne malowidła naskalne – wszystko to robi ogromne wrażenie. Pod warunkiem, że ma się jasność umysłu, żeby to docenić. A nam zaczęło jej brakować. Słońce prażyło, 3-godzinny szlak, niebezpiecznie wydłużał się o kolejne 2 godziny, a my powoli zaczęliśmy odczuwać 3,5 kilometrową różnicę wysokości, którą pokonaliśmy tego poranka. Tomek zaczął się szybko męczyć, a oddech jakby przestał nam dostarczać wystarczającej ilości powietrza. Klasyczne objawy choroby wysokościowej. Po wieczornym odpoczynku powinno nam przejść. I Tomkowi przeszło, mnie natomiast dopiero następnego dnia choroba wysokościowa zaczęła się naprawdę dawać we znaki. Po pokonaniu kolejnego tysiąca kilometrów, w parku Lauca, głowa zaczęła mi pulsować, powietrza zaczęło poważnie brakować, a zmęczenie nie chciało ustąpić.

Walczymy z chorobą wysokościową...

Na szczęście pod koniec dnia wróciliśmy do Putre, gdzie w miejscowej klinice doskonale radzą sobie z takimi przypadkami nienawykłych turystów. Maska z tlenem, strzykawka ze środkiem przeciwbólowym w pupę i pulsujący ból minął. Do tego kilka prostych rad: lekkostrawne jedzenie (nie wolno przeciążać żołądka, by nie zużywał zbyt wiele krwi potrzebnej do transportu tlenu) i dużo wody z cukrem. Mnie pomogło momentalnie (choć z tym lekkostrawnym jedzeniem to nie do końca się zastosowałam do rad), ale nie każdemu pomagają tak proste metody. Kolejnego dnia usłyszeliśmy o chłopaku, który przyjechał z nami autobusem z Arici. Pierwsze objawy przypominały te, które wystąpiły u nas. Wizyta w klinice pomogła ale jedynie chwilowo. Kolejnego dnia badanie wykazało już obecność płynu w płucach i trzeba było jak najszybciej wracać na niziny. Nam na szczęście nic już nie przeszkodziło w eksplorowaniu spektakularnych okolic Putre. Ale o tym co można było tu zobaczyć już w kolejnej odsłonie henhen.pl.

Putre

Pobyt w Putre w naszej przytulnej oazie Pacha Mama (w języku aymara Matka Ziemia) był… niezwykły. Te kilka dni spędzonych pośród magicznego krajobrazu były jednymi z najpiękniejszych w naszej dotychczasowej podróży. Co tu dużo gadać, Putre – będziemy tęsknić!

Lunch z Patriciem...

Arica

Putre

Trekking w okolicach Putre

Po szalonym tempie, które nadaliśmy sobie w Nowej Zelandii do Ameryki Południowej przybyliśmy z jednym najważniejszym postanowieniem. Teraz będzie już spokojniej, wolniej. Co najważniejsze nie ograniczają nas już żadne bilety lotnicze, więc możemy sobie pozwolić na podróżowanie bez ciągłego zerkania w kalendarz. Zwalniamy!

Świąteczny klimat w Santiago...

Oczywiście życie zweryfikowało nasze plany, choć na razie relaksujące podróżowanie pozwalające na kontemplację okolicy całkiem dobrze nam wychodzi. Głowna zmiana dotyczy natomiast biletów lotniczych. W pierwszej wersji planów naszej podróży, mieliśmy spędzić w Ameryce Południowej około 4,5 miesiąca i pod sam koniec wyruszyć do Afryki Południowej: RPA, Namibii i Botswany. Jednak nauczeni doświadczeniem, postanowiliśmy  przeorganizować naszą podróż względem pór roku i optymalnej pogody w każdym z odwiedzanych przez nas regionów. O ile grudzień – marzec to doskonały czas na odwiedziny południa Ameryki Łacińskiej, zwłaszcza Patagonii, o tyle w Peru i Boliwii trwa wówczas pora deszczowa, a słynny Inca Trail jest nawet w lutym zamykany. Do tego w RPA w czerwcu zaczyna się zima. Wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły nam więc, że najlepiej do Afryki Południowej wybrać się w marcu i kwietniu, a pod koniec kwietnia powrócić do Ameryki Południowej i przez ostatnie półtora miesiąca podróżować po Peru i Boliwii. Wszystkie znaki z wyjątkiem linii lotniczych South African Airways, które skutecznie próbowały nas przekonać, że do Afryki lecieć w ogóle nie warto.

Mogliśmy sobie na takie przeorganizowanie podróży pozwolić ponieważ nasz bilet RTW obejmował jedynie przylot do Santiago i w połowie czerwca wylot z Buenos Aires. Pozostało nam więc jedynie dokupić wylot z Buenos Aires do Kapsztadu i z powrotem, a lot ten mogliśmy zaplanować w dowolnym momencie. Po 8 dniach utarczek z niedziałającym systemem internetowym, całą bandą niezbyt lotnych pracowników w RPA, Argentynie i USA i po 4 wygasłych rezerwacjach w końcu trafiliśmy na kompetentnego pracownika z USA, który w ciągu pół godziny wystawił nam e-bilet. Rada: o ile nie macie ochoty płacić za bilet, wysyłając na prywatny adres emailowy kopie obu stron swojej karty kredytowej plus kopię paszportu, trzymajcie się od argentyńskiego oddziału SAA z daleka. No ale bilet kupiony i lecimy! 13 marca opuścimy na 7 tygodni Amerykę Południową. I ten wylot z Buenos Aires 13 marca to właśnie pierwsza rama czasowa, która pojawiła się w naszej południowoamerykańskiej podróży. Na razie staramy się nią jednak nie przejmować. W końcu 3 miesiące podróży wciąż przed nami!

Bellavista w Santiago

Santiago okazało się świetnym przystankiem, aby oswoić się odrobinę z Ameryką Południową, zamknąć pewien etap podróży i zaplanować kolejny. A także by pobuszować odrobinę po targach i skompletować paczkę świąteczną do rodziny w Polsce (tak tak, kiedy to było). Z konieczności nasz pobyt w stolicy miał więc odrobinę charakter organizacyjny. Trzeba jednak przyznać, że w miejscach takich jak Wioska Dominikańska na obrzeżach miasta sprawy organizacyjne, czytaj zakupy, załatwia się z wielką przyjemnością.

Poza tym pierwsze dni w Ameryce Południowej poświęciliśmy także na to, czego w Nowej Zelandii brakowało nam najbardziej: poznawanie ludzi, wieczorne rozmowy przy winie lub pisco sour :) W zasadzie jedynym minusem podróżowania kampervanem jest brak kontaktu z innymi backpakersami. Spotkania w hostelach, wieczorna wymiana wrażeń, kilka dni w grupie w trakcie organizowanych wypadów zdecydowanie sprzyjają nawiązywaniu znajomości. W Santiago postanowiliśmy jednak uciec się do nieco innego sposobu na ożywienie naszego towarzyskiego życia: couchsurfing! Dla wszystkich niewtajemniczonych couchsurfing to wspólnota ciekawych świata i ludzi zapaleńców, którzy nieodpłatnie udostępniają swoje domowe kanapy podróżującym współcouchsurfingowcom. Idea jest genialna, pozwala na podróżowanie za niewielkie pieniądze,  a jednoczesne zawiązywanie przyjaźni, poznawanie miejscowych zwyczajów. Co tu dużo mówić, fajnie jest mieć lokalusa, który wprowadzi cię w tajniki i zwyczaje nowego miejsca, oprowadzi po mało dostępnych zakątkach. Naszym człowiekiem w Santiago była Barbara: przesympatyczna Chilijka o niemieckich korzeniach, która zgodziła się nas przygarnąć na kilka dni. Mieszkanie Barbary, a dokładniej spore studio pomalowane na nieskazitelną biel położone jest w artystycznej dzielnicy Bellavista. I na początek naszej latynoamerykańskiej przygody Bellavista okazała się strzałem w dziesiątkę. Dziesiątki małych, klimatycznych knajpek, tętniące nocnym życiem kluby, kolorowe, oryginalne budynki i tysiące różnorodnych graffiti- Bellavista to kwintesencja naszych wyobrażeń o gorącokrwistej Ameryce Południowej, Barbara z kolei okazała się wcieleniem naszych wyobrażeń o latynoamerykańskiej gościnności. Przy okazji poznaliśmy też zatrzymujących się u niej innych couchsurfingowców. Tych kilka spędzonych wspólnie wieczorów będziemy ciepło wspominać :)

Ciepłe wspomnienia pozostaną nam także ze spacerów po mieście, głównie wokół centralnie położonego Plaza de Armas i z santiagowskich targów, gdzie po raz pierwszy od bardzo dawna znalazłam pyszne soczyste truskawki za 3 zł/kg i krwistoczerwone czereśnie za 5 zł/kg. Do tego słodziutkie morele za grosze, niemal darmowe avocado i mój kochany zielony groszek i, jeśli o mnie chodzi, mogłabym Santiagowskich targów w ogóle nie opuszczać.

Organizacyjne sprawy zostały jednak załatwione, paczka do Polski wysłana, a Barbara na weekend wróciła do rodzinnego Valparaiso, trzeba więc było ruszać w drogę – azymut: północ. Przed nami 36- godzinna autobusowa podróż do Arici, najdalej na północ wysuniętego miasta Chile, a dalej już tylko Andy. Sezon superdłużących się przejazdów autobusowych Ameryki Łacińskiej uznajemy za rozpoczęty! :)

A no właśnie… Dlaczego tyle czasu nie ma wieści na henhen? Zabili ich w tej Ameryce Południowej czy jak? Może się zgubili?

Otóż nie! Jesteśmy cali i zdrowi i wcale się nie zagubiliśmy. Bardzo przepraszamy wszystkich za tak długie milczenie. Od ostatniego wpisu minęło już chyba ze 100 lat. Oczywiście jak każdy winny, my też mamy coś na swoje usprawiedliwienie :) Ostatni post opublikowaliśmy w Castro na wyspie Chiloe. Zaraz potem przeprawiliśmy się do opustoszałego i zniszczonego wybuchem wulkanu Chaiten, gdzie skończyła się cywilizacja, a zaczęła się przygoda z Carreterą Austral. Potrzebowaliśmy 3 tygodni, aby przedostać się do Villa O’Higgins leżącego u stóp Południowego Lądolodu Patagońskiego – największego po Antarktydzie i Grenlandii pola lodowego na świecie. Tam rozpoczęła się nasza dwudniowa przeprawa przez granicę chilijsko-argentyńską.

Chilijska Patagonia jest dzika w pełnym tego słowa znaczeniu. Rzek, fiordów, gór, jezior, lagun, lodowców, lasów jest tu pod dostatkiem – ze stabilnie działającym połączeniem internetowym i sygnałem telefonicznym nieco gorzej. Kontakt ze światem przyrody pierwszorzędny, ale z szeroko pojętą cywilizacją mizerny.

Teraz jesteśmy już w bardziej ucywilizowanej części Patagonii i powinno być już tylko lepiej. Około 8 marca powinniśmy dotrzeć do Ushuai – najdalej na południe wysuniętego miasta kuli ziemskiej (kawałek dalej jest już tylko malutka chilijska osada rybacka Puerto Williams).

Z „lekkim” opóźnieniem zapraszamy do lektury pierwszej relacji z Ameryki Południowej – lepiej późno niż wcale!

Paulina i Tomek

Przypominamy wszystkim o Newsletterze. Wystarczy podać swój adres email – będziemy na niego wysyłać krótką informację, gdy tylko opublikujemy nowy post. W każdej chwili możecie usunąć swój email z listy.

ZAPISZ SIĘ DO NEWSLETTERA

Większość z Was pewnie zauważyła, że mamy „lekkie” opóźnienie blogowej rzeczywistości względem tej rzeczywistej rzeczywistości, ale cóż… Staramy się to jakoś nadrobić. Na blogu zakończyliśmy właśnie kolejny etap naszej podróży – „Australia i Oceania”. Przed nami, a właściwie przed Wami Ameryka Południowa. My jesteśmy tu już od jakiegoś czasu. Tempo, które narzuciliśmy sobie w NZ (w ciągu 27 dni przejechaliśmy ponad 6300 km) , zaowocowało dużą ilością zdjęć i treści na blogu. Pracy było zatem sporo – każdy z postów opisuje jeden, dwa, maksymalnie 3 dni. W Ameryce Południowej zwolniliśmy. Czasu mamy znacznie więcej, więc możemy sobie na to pozwolić. Zdradzimy Wam, że byliśmy już na północy Chile, zachwyceni przepięknymi krajobrazami Andów, wulkanów, lagun i pustyni Atacama postanowiliśmy zostać tam nieco dłużej niż planowaliśmy. Odwrotnie było w Boliwii, z której musieliśmy uciekać wcześniej niż zakładały plany z powodu kryzysu paliwowego i ryzyka zamknięcia granicy. Nowy rok przywitaliśmy w Północnej Argentynie, kibicowaliśmy tam polskim kierowcom na jednym z odcinków rajdu Dakar. Teraz przedostaliśmy się już do Patagonii – granicę między Chile i Argentyną przekraczaliśmy już kilkakrotnie. Zrobiło się znacznie zimnej, więc nie musicie już tak bardzo zazdrościć nam upałów :) OK w ciągu dnia dalej chodzimy w krótkim rękawku, ale opalenizna już zeszła, a nocą temperatura potrafi spaść w okolice zera.

Zwolniliśmy, więc mamy mniej zdjęć, a nasze przygody przeżywamy wolniej, mamy zatem mniej do pisania. Jeden post z Ameryki Południowej będzie pewnie opisywał i ilustrował około 5-6 dni naszej egzystencji, więc powinniśmy nieco nadrobić nasze opóźnienie.

Mamy nadzieję, że ktoś jeszcze czasem na bloga zagląda i przynajmniej część z Was z przyjemnością będzie przemierzała z nami kolejne kilometry na nowym kontynencie.

Zapraszamy zatem do nowego, przedostatniego rozdziału naszej podróży! Ameryka Południowa od dawna rozgrzewała naszą podróżniczą wyobraźnię do czerwoności. Słyszeliśmy o niej mnóstwo dobrego, różnorodność krajobrazów, jakiej nie może zaoferować żaden inny kontynent, do tego za przystępne ceny. Ale słyszeliśmy też historie, po wysłuchaniu których przechodziły nam ciarki po plecach, historie które mogą zniechęcić nawet najbardziej zagorzałych podróżników.

Jaka będzie nasza Ameryka Południowa? Przekonajcie się sami! Już niebawem na henhen pierwsze posty z nowego etapu naszej podróży.

Paulina i Tomek

Na półwysep dotarliśmy późnym popołudniem i od razu udaliśmy się na Hot Water Beach, opisaną przez Cooka jako świetny plac zabaw dla dzieci i dorosłych. Otóż plaża Hot Water Beach to faktycznie wielka piaskownica, o tyle ciekawsza od tej tradycyjnej, że w wykopanej łopatką fosie pojawia się gorąca woda – i małe SPA gotowe. Bliskość podziemnych gorących źródeł powoduje, że woda o temperaturze nawet 64°C przesiąka przez piasek, tworząc niewielkie indywidualne baseny termalne (źródła podgrzewane są przez skałę wulkaniczną o temperaturze 170 °C) . Ten odcinek plaży dostępny jest jedynie 2 godziny przed i po odpływie, więc o ile znajdziesz się tam w okolicy odpływu łopatka w dłoń i do roboty! Gdy my dotarliśmy na plażę zmierzchało, ale odpływ zaczynał się o 21-ej, więc liczne kamperwany dopiero się zjeżdżały. Tylko skąd wziąć łopatkę i wiaderko? Jedyny miejscowy sklep wypożycza je za niewielką opłatą, ale teraz był zamknięty. Okazało się jednak, że to żaden problem. Wystarczyło, że wybraliśmy się na plażę około 23.00, gdy zimne morskie wody powoli zaczynały już powracać, by znaleźć dziesiątki wykopanych basenów porzuconych przez znudzonych 2-godzinną kąpielą plażowiczów. Środek nocy, cisza, jedynie odgłos morza, a ty wylegujesz się w gorącej kąpieli, zakopując coraz głębiej stopy w parzącym piasku. Dla takich momentów warto podróżować!

Po takim wieczornym spa spało się doskonale, tylko odrobinę za krótko. Zaparkowaliśmy na dziko na miejscowym parkingu, postanowiliśmy więc wcześnie rano wstać i szybko się stamtąd ewakuować. Daleko nie odjechaliśmy, zaparkowaliśmy na oddalonym o 2 kilometry parkingu na przeciwnym końcu plaży. Gdy tylko zadowoleni z siebie zabraliśmy się za pałaszowanie śniadania, na parking wjechał pickup 4×4 z nie do końca widocznym napisem Hot Water Beach… Kobieta, która z niego wysiadła zaczęła wszystkim zaparkowanym samochodom robić zdjęcia. Natychmiast zaprotestowaliśmy, w końcu myśmy dopiero co przyjechali! Nie kempingowaliśmy, nie zatrzymywaliśmy się na noc (przynajmniej nie na tym parkingu), więc ani nam w głowach płacić jakieś kary. Pani nie bardzo chciała nam uwierzyć, dopytywała się, gdzie spaliśmy, ale w końcu uspokoiła nas, że zdjęcia i tak nie posłużą  do wystawienia mandatów. Była właścicielką jedynego w okolicy kempingu i drażniła ją potwornie niekonsekwencja lokalnych władz. Parkowanie na dziko w okolicy Hot Water Beach jest bowiem zabronione (od chwili, gdy powstał wspomniany kemping), tyle tylko, że władze nie egzekwują zupełnie tego przepisu. W efekcie pobliskie parkingi pełne są tzw. „overnighting” campervans.  A biznes rozżalonej pani podupada. W sumie trudno jest się jej dziwić, Hot Water Beach to jedyna tutejsza atrakcja. Większość osób zagląda tu tylko na jedną noc i jeśli tę jedną noc spędzą na parkingu, kemping trzeba będzie zamknąć. My sami jednak i tak nowozelandzkiego biznesu nie uratujemy, więc bez wyrzutów sumienia przespacerowaliśmy się ostatni raz po plaży, tym razem z wirtualnie podróżującą z nami Ulą, siostrą Tomka :) I ruszyliśmy w drogę.

Wirtualna podróż z Ulą...

Kolejny przystanek: Cathedral Cove, niewielka zatoczka na wschodnim krańcu półwyspu Coromandel. Zatoka słynie z malowniczej jaskini, którą w trakcie odpływu można się przedostać na sąsiednią plażę. Można też spróbować przez nią przebiec już w trakcie przypływu. Suchą nogą raczej się nie uda- fale są wysokie, ale najważniejsze by udało się przebiec z suchym aparatem. W jedną stronę nam się udało, niestety z sąsiedniej zatoki nie ma wyjścia drogą lądową, więc po pół godzinie robienia głupich zdjęć i wylegiwania się na plaży trzeba było wrócić tą samą drogą. Tym razem fale były już naprawdę wysokie, strategia zakładała przebiegnięcie, jak tylko fala zacznie się wycofywać. Niestety nie zakładała, że trzeba to zrobić w mgnieniu oka i z wszystkimi kieszeniami od opakowania do aparatu szczelnie zamkniętymi. Kilka sekund później, cała przemoczona na próżno szukałam naszego filtra polaryzacyjnego, który odpłynął z morzem w siną dal :( No nic mówią, że jeśli chcesz gdzieś wrócić, musisz zostawić tam coś drogocennego. Inni rzucają monety, my zostawiliśmy nasz filtr polaryzacyjny (korekta redaktora Tomka: powinno być „…ja ZOSTAWIŁAM nasz filtr…” ;)

Zostały nam 2 dni wynajmu samochodu, a my mieliśmy jeszcze szalony plan dotarcia do Bay of Plenty i rzucenia okiem na najdłuższą piaszczystą plażę Nowej Zelandii, 90 Miles Beach.  Plaża ma w rzeczywistości jedynie 55 mil = 90 kilometrów, zatem skąd ta nazwa? Jedna  z teorii tłumaczy, iż dawno, dawno temu odległości mierzono na podstawie dystansu, jaki koń mógł przejść w ciągu jednego dnia – było to 30 mil. Na przebycie całej plaży potrzebowano 3 pełnych dni, zatem 3×30=90. Ówcześni „inżynierowie” nie wzięli jednak pod uwagę faktu, iż koń po piasku idzie znacznie wolniej. A może zwyczajnie w świecie pomyliły im się miary? Inna sprawa, że „90 Miles Beach” brzmi znacznie lepiej niż „90 Kilometers Beach”.

Zatoka Bay of Plenty to zbiór wielu niewielkich wapiennych wysepek, ale to nie krajobrazy ten region rozsławiły, a raczej słynny Traktat Waitangi. To tu osiedlili się pierwsi brytyjscy rezydenci (pierwsza założona przez Europejczyków wielorybnicza osada, Russell leży dosłownie za rogiem, po drugiej stronie zatoki), więc to także tu podpisano Traktat z Waitangi, który powołał współczesną Nową Zelandię. 2 godziny na terenie muzeum i przyległych do niego terenów pozwoliły dogłębnie zapoznać się z historią samego miejsca, jego pierwszych osadników: brytyjskiego rezydenta i całej jego rodziny, a także poczytać o najbardziej wówczas wpływowych wodzach maoryskich plemion. Niestety o samym traktacie, jego genezie i historycznym znaczeniu muzeum mówi niewiele, jak dla mnie zdecydowanie za mało.

Źródła późniejszego konfliktu między pakeha a Maorysami przybliżyła nam zdecydowanie lepiej ciekawa rozmowa z potomkiem miejscowego wodza, którego następnego dnia podrzuciliśmy autostopem. W poszukiwaniu nieoznaczonego na mapie, a ponoć bardzo malowniczego punktu widokowego polecanego w NZ Frenzy, wjechaliśmy właśnie kilkanaście kilometrów szutrową drogą na położone niedaleko miejscowości Ahipara wzgórze, gdzie ku naszemu zaskoczeniu zastaliśmy kilka małych chatek i machającego do nas żywo Maorysa. Okazuje się, że to dawna maorysko-chorwacka osada, która żyła głównie z wyrębu olbrzymich drzew Kauri. Gdy Kauri niemal wymarły, wymarło i miasteczko, a pobliskie ziemi przejęli Europejczycy. Dziś nasz autostopowicz powrócił na ojczyste ziemie, by walczyć o ich odzyskanie. Przygotowywał się właśnie do świątecznego zjazdu rodziny z różnorodnych zakątków Nowej Zelandii. Jako licencjonowany prawnik zamierza zaangażować krewnych w swój plan odzyskania ziemi. Co ciekawe, okazuje się, że wielu Maorysów z nostalgią i wielką sympatią traktuje Królową Elżbietę, odnosząc się do spisanych przez nią praw w walce z lokalnymi nowozelandzkimi władzami. Ponoć pakeha notorycznie ignorują historyczne przepisy, które stanowią o współposiadaniu ziemi przez królową i potomków miejscowych wodzów. Własność królowej miała być zapisem honorowym, czysto teoretycznym i tym samym chroniącym prawa własności Maorysów w przypadku ataku ze strony zewnętrznych sił. Tymczasem miejscowe władze interpretują ją jako przynależność państwową i tym samym aneksują maoryskie ziemie. Ciekawa interpretacja i dość zawiły problem.

Kolejne spotkanie wodzów...

Lecz chyba już nie na nasze zmęczone głowy. Szybki rzut okiem na sam początek 90 Miles Beach, która w rzeczywistości ciągnie się jedynie przez 55 mil- skąd więc ta nazwa?)….. i wyruszamy w drogę do Auckland. Po drodze zatrzymamy się jeszcze przy jednym z endemicznych gigantów kauri, które dawniej zamieszkiwały całą Wyspę Północną od półwyspu Coromandel aż do samego północnego koniuszka. Kauri to jedne z najstarszych (ich geneza sięga okresu jurajskiego)i najbardziej potężnych drzew świata (obwodem zbliżone są do kalifornijskich sekwoi). Występują jedynie w Nowej Zelandii, jednak wyręby i przemysł drzewny w XIX wieku niemal doprowadziły do ich wymarcia. Dziś objęte są ścisłą ochroną i sprzedawane jako turystyczna atrakcja. Najwyższy żyjący okaz, Tane Mahuta ma 51 metrów wysokości i ‘zaledwie’ 13.8 metrów w obwodzie, podczas gdy największy udokumentowany gigant o wdzięcznej nazwie the Great Ghost mierzył 26.83 metra w obwodzie. Wyobraźcie sobie drzewo dokładnie dwukrotnie szersze.

Kauri Tane Mahuta

Nic dziwnego, ze Maorysi obchodzili się z kauri z należytym szacunkiem, my też postanowiliśmy zostawić drzewo w spokoju i ruszyliśmy w stronę Auckland. Do polineysjkiej stolicy świata dotarliśmy na chwilę przed zamknięciem biura Spaceshipa. Szybkie przepakowanie i już obładowani plecakami ruszyliśmy w stronę stacji metra. Tęskniliśmy za możliwością noclegu w hostelu, na wygodnym dwuosobowym łóżku, ale już po 25 minutach czekania na pociąg, z masą ciężkich toreb do dźwigania, zaczęliśmy z nostalgią wspominać Mushkę. Dla nas nadszedł jednak koniec epoki kampervanów, niech żyją nocne autobusy Ameryki Południowej! W końcu po przejechaniu 6 340 kilometrów w Nowej Zelandii trzeba było szybko zregenerować siły w Auckland, bo już za 2 dni czekało na nas Santiago de Chile, a dalej już tylko America Latina!

Hot Water Beach

Cathedral Cove

Bay of Plenty

Okolice 90 Miles Beach

W drodze…