Nie żebyśmy równie chętnie nie przenosili się myślami do Salar de Surire, które odwiedziliśmy z Justinem kilka dni później. To gigantyczne solnisko, pozostałość po wyschniętym słonym jeziorze to dziś kopalnia soli. Ciężarówki wypełnione po brzegi solą kursują wzdłuż jedynej szutrowej drogi prowadzącej do soliska.

Wielki krater gdzieś po drodze...

O obecności człowieka świadczą też ruiny domów niemieckich i brytyjskich osadników, którzy pod koniec XIX wieku na tej niegościnnej ziemi założyli kopalnie nitrytu. Wynalezienie w trakcie I Wojny Światowej chemicznie produkowanego nitrytu szybko doprowadziło ich biznesy do upadku, tak więc dziś jedyna ludzka obecność to ciężarówki i turyści tacy jak my pluskający się w gorących źródłach Polloquere. Te niewielkie błotniste baseny termalne są przepięknie położone na południowym brzegu Salaru. Dookoła góry i turkusowa laguna, w tle salar, a pod nogami gorąca błotnista maź, która oblepia palce. Kto by się nie wykąpał?

W gorących basenach...

Obecność człowieka nie przeszkadza jednak zwierzakom zagarnąć ten kawałek lądu w całości dla siebie. O ile w Lauce widzieliśmy sporo wikunii, tutaj były ich setki. Wygrzewały się nad salarem, wędrowały dumnie po lagunie, wbiegały nam pod koła. I wydawały się nic sobie nie robić z naszej obecności. Swoją drogą tak liczna obecność wikunii to zaskakujący sukces działań chilijskiego ministerstwa środowiska. Ze względu na swoje wyjątkowo mięciutkie futro wikunie od wieków były ulubionym łupem miejscowych kłusowników. Futro z wikunii osiąga cenę tysiąca dolarów, więc nie trudno się im w sumie dziwić. W efekcie w latach 70-tych na północy Chile pozostało jedynie tysiąc żyjących na wolności wikunii. W przeciwieństwie do lam i alpak wikunie w niewoli przestają się rozmnażać, dlatego próby udomowienia i zwiększenia w ten sposób ich ochrony nie powiodły się. Nawet ustanowienie rezerwatów wikunii nie dało większych rezultatów, więc sprytni rangersi uciekli się do innej metody. Na początku lat 90-tych zaczęli łapać wikunie, golić je do łysa niczym owce, poczym wypuszczali je na wolność. To dało rezultaty! Łysa wikunia jest dla kłusownika nieciekawym kąskiem. Dziś po północnym Chile hasa 25000 wikunii, a widok człowieka nie wywołuje już u nich popłochu.

Okej rude wikunie są piękne, ale dostojnością nic nie dorówna flamingom. A Salar de Surire to, zwłaszcza w grudniu, świetne miejsce, żeby je zobaczyć. Można tu podejrzeć co najmniej trzy gatunki flamingów, w tym rzadko spotykane flamingi James. Dosłownie podejrzeć, bo flamingi spotkane i w Lauce i nad Salarem były niezwykle nieśmiałe. Wystarczyła cicha rozmowa, bezszelestny spacer 20 metrów od brzegu, a ptaki całą masą zaczynały się przesuwać w przeciwnym kierunku jeziora. My uznaliśmy, że flamingi tak już mają. Nieco później przekonaliśmy się jednak, że te z okolic San Pedro de Atacamy, przyzwyczajone do obecności chmary turystów, są jakoś mniej płochliwe.

W drodze do Salaru, a także w drodze powrotnej spotkaliśmy też uciekające przed nami stada nandu. Te zabawne ptaszyska wyglądem przypominające strusie to wyjątkowo szybkie bestie. Ledwo nas zobaczyły, chwila a w unoszącym się pyle ledwo można było dostrzec ich pierzaste kupry. Może to niezwykłe tylko dla nas Europejczyków, ale mnie wciąż zadziwia obecność tylu zwierząt tak po prostu żyjących sobie na wolności. To samo dotyczy w sumie kotów i psów. Całe masy biegają sobie beztrosko po ulicach. Co ciekawe, i jedne i drugie wyglądają jednak na zadbane, są dobrze odżywione, niektóre noszą nawet obroże. W przeciwieństwie do azjatyckich chmar wałęsających się bezdomnych psów, te są bardzo przyjazne, zawsze chętne do zabawy i głaskania za uchem, a już najchętniej po brzuchu. Najwyraźniej większość z nich ma właścicieli i ciepły kąt każdej nocy, tylko w południowoamerykańskiej mentalności nie mieści się pomysł zamykania zwierzaka na kłódkę. Drzwi stoją zawsze otworem, wystarczy podrapać, albo cierpliwie poczekać, aż ktoś łaskawy otworzy.


W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę w porzuconej wiosce Guallatire, gdzie dziś stacjonują wyłącznie żołnierze. Kolejny kolonialny kościółek, do którego dziś nikt już raczej nie zagląda. Smutny to widok, ale tak odległe, odizolowane położenie wiosek i surowy, zimny klimat wyżyn wypędził większość rdzennych mieszkańców nad morze. Ale dobrze było się tą ciszą i spokojem napoić, bo już za 2 dni mieliśmy się znaleźć w hałaśliwym i tym razem zatłoczonym San Pedro de Atacama.