Dawno, dawno temu przekroczenie Przylądka Dobrej Nadziei dawało spore szanse na dotarcie na Daleki Wschód. My aż na Daleki Wschód się nie wybieraliśmy (przynajmniej na razie), ale na ten bliższy południowoafrykański jak najbardziej. Zanim więc wyruszymy na wschód, wizyta na Przylądku obowiązkowa. Był piękny sobotni poranek, mieszkańcy Kapsztadu wraz z całymi rodzinkami wylegli więc na plaże. Trasa na Przylądek prowadzi wzdłuż wybrzeża. Mijaliśmy jedną nadbrzeżną miejscowość po drugiej, dawne wiktoriańskie wille kusiły knajpkami na świeżym powietrzu, dzieciaki pluskały się w wodzie, wszędobylska atmosfera weekendowego lenistwa, no po prostu grzechem byłoby się nie zatrzymać. Padło na Muizenberg ze swoimi kolorowymi plażowymi chatkami… a potem jeszcze Fish Hoek i Simon’s Town i jeszcze jakiś punkt połowów miejscowych rybaków. Faktycznie dotrzeć na ten Przylądek wcale nie tak łatwo – za dużo ciekawostek po drodze!

Plaża w Muizenberg...

Zwłaszcza, że po drodze wciągają nie tylko widoki, ale też kolonia pingwinów przylądkowych (mają taką charakterystyczną różową plamkę nad okiem) na Foxy Beach i Boulders Beach w False Bay, kilka kilometrów za Simon’s Town. Po raz kolejny przekonaliśmy się, że te wdzięczne zwierzaki nie mają żadnych oporów przed ludźmi (te z Nowej Zelandii były zdecydowanie dziwne). Na deptakach wybudowanych na plaży kłębią się tłumy gapiów, a ptaki, niezrażone, wysiadują jaja (albo już młode) jakieś 20 cm od fleszów pstrykających aparatów. 2 kroki dalej jakaś parka spokojnie sobie kopuluje, a na wolnym odcinku plaży jak sardynki ściskają się całe rodzinki pingwinów z młodymi w każdym możliwym wieku i o wszystkich odcieniach upierzenia.

Pingwin w Afryce?! Phi..

Jak widać, pingwiny mają się dobrze. Ale to wcale nie takie oczywiste. Z 1,5 miliona tych zwierzaków żyjących na ziemi 100 lat temu, dziś zostało ich ledwie 10%. Sporo wyginęło z powodu rosnącej populacji polujących na nie drapieżników takich jak rekiny, foki czy orki. Dziś nawet ich upierzenie to element strategii obronnej: biały spód ochrania przed drapieżnikami polującymi w wodzie, od dołu, z kolei czarny grzbiet zlewający się z grafitowymi wodami chroni przed niebezpieczeństwem z powietrza (choć wody w False Bay wcale nie takie grafitowe). Zagrożeniem dla ptaków jest też człowiek. W czerwcu 2000 roku zatonięcie tankowca MV Treasure zapoczątkowało wyciek ropy, która oblepiła 19,000 pingwinów. Na szczęście sporą część z nich udało się uratować, a brawurowa akcja kilkudziesięciu tysięcy wolontariuszy pozwoliła przetransportować kolejne 20,000 w bezpieczny rejon.

Jak już przyjrzeliśmy się małym pokracznym pisklętom, ich spierającym się nieco starszym kuzynom i całej zatoce nagle okazało się, że zleciała nam już połowa dnia. Po Simon’s Town staraliśmy się już lecieć prosto na ten południowo-zachodni koniuszek Afryki (wbrew temu, co nam w głowach utkwiło Przylądek Dobrej Nadziei nie jest najbardziej na południe wysuniętym punktem Afryki. Jest nim Przylądek Igielny, jakieś 150 km dalej na wschód).

No ale tak zupełnie bez zatrzymywania to się nie da. Ta skalista okolica, klify stromo opadające do morza, piękne turkusowe zatoczki… No cóż, droga do samego koniuszka jest równie piękna co sam przylądek. Tak jak i z resztą droga powrotna. Spacery, zdjęcia i czas zleciał nam w mgnieniu oka. Słońce powoli już zachodziło, gdy w drodze powrotnej drogę zastąpiły nam liczne tu Pawiany czakma. Kurcze, dobrze, że nas nie stać na dość popularne tu kabriolety, bo zwierzaki nie wyglądały na przyjaźnie nastawione, do tego wyskakiwały pod każdy nadjeżdżający samochód. I choć pogoda w ogóle na to nie wskazywała, dopadła nas południowo-kontynentalna jesień. Ściemnia się już o 19-tej. Wciąż mnie to dziwi, bo jak dotąd kombinowaliśmy, by gonić lato.

Zachód słońca na krańcu Afryki... w sumie to wygląda jak we Władku... ;)

Nawet nie myślałam, że w ten sposób sprytnie załatwiamy sobie nie tylko dobrą pogodę, ale też codziennie kilka godzin więcej światła. A szkoda, bo po drugiej stronie Półwyspu Przylądkowego gdzieś na wysokości Simon’s Town rozciągają się spore piaszczyste wydmy. My zatrzymaliśmy się przy nich tuż, tuż przed zachodem słońca. I kolejny znak zimy, w ciągu dnia 30 stopni, ale jak tylko rozpalona kula schowa się za horyzont, robi się zimnawo! I to tak o 15 stopni zimnej. Brrrrr! Wracamy do miasta, a tam? No cóż widzieliśmy już Kapsztad z kilku niemałych górek, ale czegoś takiego jeszcze nie widzieliśmy.

Pełnia księżyca nad panoramą jednego z najpiękniejszych miast świata...

Aj, szkoda będzie go następnego dnia opuszczać, ale w końcu Przylądek Dobrej Nadziei zdobyty. Ruszamy na wschód. Mamy taki chytry plan, by dotrzeć aż do Lesoto

Galeria z Przylądka i okolic: