Nadszedł czas na powrót w tropiki. Północ Australii, w tym także północ stanu Queensland znajduje się w już strefie klimatu równikowego. Tam nie rozdziela się już 4 pór roku, jak na południu Australii, a raczej porę suchą i deszczową. No i monsun miał właśnie nawiedzić północny Queensland, gdy my wyruszyliśmy  w jego kierunku.  Z opowieści napotkanych wcześniej osób podróżujących z północy jawiły  nam się zalane drogi północy, samochody, które utykały w wiosce na 2 dni ze względu na ulewne deszcze i nieprzejezdne drogi. Do tego zaciągnięty chmurami horyzont i strugi deszczu nie pozwalające nawet wysunąć z kieszeni aparatu.

W drodze do wodospadu Jourama

Tak więc przygotowani na najgorsze i uzbrojeni w niewielkie oczekiwania wyruszyliśmy na północ. Przez 2 dni w tej podróży towarzyszył nam Johannes, Niemiec spotkany w trakcie rejsu na Whitsunday Islands. Mimo pokonywanych stopniowo kilometrów niebo nie zasnuwało się jednak chmurami, a odwiedzone po drodze wodospady Jourama i Wallama Falls przywitały nas piękną pogodą. Słońce tak bardzo dawało się nawet we znaki, że nad wodospadem Jourama skorzystaliśmy z orzeźwiającej kąpieli w jednym z wielu naturalnych basenów. Szybki nurt kaskadowego strumienia nie pozwala wodzie za bardzo się ogrzać, więc wystarczyło szybkie zanurzenie się i już byliśmy świeży, rześcy i mieliśmy dość. Zwłaszcza, że takie nadwodne zbiorniki obfitują w wyjątkowo uciążliwe duże muchy, które podobnie do komarów żywią się krwią. Na szczęście mają jedną zaletę, są ślamazarne i zazwyczaj zanim ugryzą, zdążysz je  poczuć i szybko się ich pozbyć. Wallama Falls to najwyższy wodospad Australii. Na nas chyba jednak większe wrażenie robią rozległe, malowniczo położone, choć wcale nie wysokie kaskady. Choć malowniczego położenia nie można akurat Wallamie odmówić. Góruje sobie nad rozległą doliną porośniętą lasem tropikalnym.

Podobnej dżungli mogliśmy się z bliska przyjrzeć następnego dnia w trakcie spaceru po zawieszonych nad drzewami platformach. Ten Canopy Walk wybudowano niedawno, ponoć wzdłuż trasy cyklonu Larry, który przeszedł tędy w marcu 2008 roku, zostawiając po sobie wąski korytarz powalonych drzew, w sam raz na wybudowanie turystycznej atrakcji!

Canopy Walk

Ale skoro mowa już o cyklonach inną bardzo poważną ofiarą Larrego był odwiedzony przez nas Paronella Park – malownicza posesja, wybudowana w latach 30-tych XX wieku. Jose Paronella był ubogim barcelończykiem, którego babcia od najmłodszych lat karmiła opowieściami o tajemniczych zamkach. Gdy wyemigrował do Australii w poszukiwaniu ulic brukowanych złotem, znalazł raczej ciężką pracę na plantacji trzciny cukrowej. Jednak dzięki zaparciu i kilku spekulacjom już wkrótce mógł sobie pozwolić na kupno własnej ziemi i sprowadzenie do Australii narzeczonej. Trzeba przyznać, że determinacji mu nie brakowało, bo przez kolejnych 20 lat gołymi rękoma wybudował swój niewielki dom, mini hydroelektrownię (pierwszą w Australii), kino, salę balową, korty tenisowe, restaurację i kafejkę, a wszystko wyglądem przypominające hiszpańskie zamki. Budował sam, a w utrzymaniu pomagały mu tylko żona, a potem dwójka dzieci, więc to takie niepozorne zameczki. Jednak w Australii, gdzie o inne zamczyska trudno, robił wrażenie.

Paronella Park

Najciekawsza jest jednak nie sama,  w efekcie dość tragiczna, historia rodziny Paronella, a raczej historia samego miejsca. Porzucone i zupełnie zaniedbane zameczki w 1994 roku odnaleźli państwo Evans, którzy wraz z 3-jką dzieci byli właśnie w trakcie rocznej campervanowej podróży dookoła Australii. Zakochali się w tym miejscu, odkupili od zupełnie niezainteresowanego właściciela i powoli rozpoczęli prace renowacyjne, które dziś pozwalają turystom cieszyć się tym naprawdę urokliwym miejscem. Evansowie to prawdziwi pasjonaci, o czym mogliśmy się osobiście przekonać. Pan Evans nie tylko przywitał nas na wejściu do ogrodów, ale też nas zaczepił zaraz po wyjściu z zamku, dopytując się, jak nam się podobało, przywołując historię miejsca i miłość, którą z żoną zapałali do posiadłości, jak tylko ją ujrzeli. Po miłej pogawędce odjechaliśmy, w ręku ściskając fragment zamku: mały kawałeczek jego ściany, który podarował nam Mark Evans, aby „nasze marzenia spełniły się jak marzenie Paronelli”. Super jest spotykać na swojej drodze prawdziwych pasjonatów :)

No ale nasze odwiedziny północy nie były by kompletne, gdybyśmy nie spotkali ikony północnej Australii – krokodyla. Najlepszym do tego miejscem jest Daintree River wpływająca do oceanu nieco na północ od Cairns. Na jeden z wielu dostępnych tam rejsów rzeką najlepiej wybrać się w trakcie odpływu (ze względu na bliskość oceanu to pływowa rzeka) i nam tak właśnie się udało. Dzięki temu mogliśmy nie tylko podziwiać dwa opasłe krokodyle: potężnego samca i nieco mniejszą samicę, ale też małe krokodylki, zaledwie półroczne. Gady te żyją przeciętnie 70 lat (choć najstarszy krokodyl w jednym z australijskich zoo ma ponoć 130 lat), a dojrzałość płciową osiągają około 13-15 roku życia. Ich wzrost, rozwój płciowy przebiegają więc podobnie do rozwoju człowieka, tak więc półroczny maluszek wyglądem przypominał raczej jaszczurkę niż groźnego drapieżnika. Poza tym jako że krokodyle to z natury zwierzęta energooszczędne, z wody wynurzają się jedynie, gdy muszą znacznie podwyższyć temperaturę ciała. Dlatego też ‘nasze’ krokodyle niewzruszone leżały sobie nieruchomo przy brzegu , zupełnie nie przejmując się obecnością łódki. Tak nieruchomo, że aż zaczęliśmy żartować, że równie dobrze mogliby umieścić w wodzie 2 plastikowe atrapy, a większość turystów byłaby równie usatysfakcjonowana :)

Prawdziwy czy tylko atrapa?

Ostatniego dnia naszego pobytu w Australii udało nam się jeszcze rano odwiedzić tropikalny las Mossman Gorge. Spacer wśród drzew gigantów dawał jedynie przedsmak tego, co można spotkać dalej na północ od Cairns, gdzie nie ma już asfaltowych dróg, liczbę małych mieścinek można policzyć na palcach jednej ręki, a głównym rezydentem jest właśnie las tropikalny.

Na spacerze w Mossman Gorge

No ale my na dalszą wyprawę w głąb dżungli nie mieliśmy już czasu. I tak po pokonaniu 4048 kilometrów i doskonałej współpracy z naszym autem(no może z jednym niewielkim wyjątkiem, gdy padł nam akumulator), musieliśmy się z nim pożegnać. Po tylu noclegach na pokładzie naszego bądź co bądź ciasnego statku kosmicznego z nieukrywaną przyjemnością zaszyliśmy się w komfortowym hostelu. Delektowaliśmy się chwilowymi wygodami, wiedząc, że już niedługo wrócimy do noclegów na łonie natury wśród zielonych pagórków Nowej Zelandii.

PS. Północ Australii była jeszcze unikatowa pod innym względem. Dopiero tam zaczęliśmy zauważać aborygenów, pracujących w sklepach, przechadzających się ulicami, niestety też jak w Cairns przesiadujących niczym bezdomni na każdym krawężniku. Północ jest zdecydowanie mniej zaludniona, wygląda więc na to, że aborygeni uchowali się jedynie w miejscach, które Europejczycy uznali za niegodne swego zainteresowania.