Browsing Posts in Nowa Zelandia

Zaraz po wyskokach, jeszcze z pulsującym bólem głowy (pamiątką po locie w minusowych temperaturach) wyruszyliśmy w stronę jednego z pierwszych założonych na świecie parków narodowych, Tongariro. Tongariro słynie z pięknych aktywnych wulkanów Ruapehu, Ngauruhoe  i Tongariro, których sylwetki zna pewnie większość z was, choć niewielu zdaje sobie z tego sprawę. Pamiętacie sympatycznego grubasa z kręconymi włosami i jego doskonale promującą Nową Zelandię sagę, Władcę Pierścieni? Otóż Mordor to nic innego jak Narodowy Park Tongariro, a Górę Przeznaczenia w większości scen grał wulkan Ngauruhoe.

Jedynym położonym w pobliżu parku miasteczkiem jest National Park Village, choć trudno nazwać ją miasteczkiem. Ot i 3 ulice na krzyż, 2 sklepy, z czego jeden pełni też rolę stacji benzynowej i kilka młodzieżowych schronisk. Ponoć National Park Village tętni życiem zimą, w trakcie sezonu narciarskiego. Nas powitała jednak ciszą, chłodną temperaturą i widokami o zachodzie słońca rodem z Mordoru.

Główny powód, dla którego tu przyjechaliśmy to Tongariro Alpine Crossing. Ten 19,5- kilometrowy szlak nazywany jest najbardziej malowniczym jednodniowym trekkingiem w Nowej Zelandii. Zdjęcia osób, które go przeszły pozwalały się o tym przekonać, więc i my postanowiliśmy  spróbować. W górach najważniejsza jest jednak pogoda, więc po uważnym przestudiowaniu prognozy na najbliższe dni, podjęliśmy decyzję. Kolejny dzień się zaaklimatyzujemy, pozwiedzamy okolicę, a w zapowiadającą się słonecznie sobotę wyruszymy.

Aklimatyzacja przebiegała aktywnie, dzięki czemu nie tylko udało nam się zobaczyć nieco wymarły latem kurort narciarski Whakapapa, ale też wybrać na kilkugodzinną rowerową wycieczkę. Rowerowy wypad okazał się mieć jednak niewiele wspólnego z aklimatyzacją, bo nie dość, że dwa razy zgubiliśmy drogę, to jeszcze mieliśmy 2 małe wypadki. Łatwa leśna ścieżka okazała się raczej wąskim, błotnistym rowem, skutecznie uniemożliwiającym jazdę na rowerze. Do tego mapa, którą otrzymaliśmy w hostelu, prowadziła nas co i raz w ślepe zaułki. To wszystko mimo ciągłej opiece miejscowego przewodnika – psa, który już na samym skraju lasu uciekł od swoich państwa i przez kolejnych kilka godzin nie odstępował nas na krok. Kilkanaście kolców na moich dłoniach i pupie, nadwyrężoną kostkę Tomka i po kilka niepotrzebnych przepraw przez rzekę później, byliśmy jednak z powrotem w National Park Village. Trzeba było się tylko jeszcze pożegnać z psem (który, mimo spotkania córki swoich właścicieli, nie bardzo chciał się z nami rozstać) i byliśmy gotowi do długieeeej pieszej wędrówki następnego dnia.

Pomoc psa w przeprawach przez strumienie była nieoceniona...

O 7-ej rano w sobotę pogoda nie wyglądała zachęcająco. Jednak na przejaśnienie było jeszcze dużo czasu, a jak dotąd prognozy się sprawdzały. O 8-ej rano, gdy wyruszyliśmy na szlak, niebo wciąż było zaciągnięte, ale my nie tracąc animuszu, dzielnie kroczyliśmy przed siebie, wciąż z nadzieją na spektakularne widoki. Niestety z każdą kolejną godziną, nadzieja słabła, a niebo nad nami, zamiast się rozjaśniać, zaciągało się coraz ciemniejszymi chmurami.

W efekcie u stóp wulkanu Ngauruhoe, mogliśmy sobie tylko wyobrazić, jak wygląda legendarna Góra Przeznaczenia, bo widoczność pozwalała nam podziwiać co najwyżej tablicę wskazującą czas wejścia na wulkan. Z każdą kolejną godziną było jeszcze ciekawiej. Gęste mgły, wilgotne powietrze, silny wiatr i osuwający się spod stóp tuf wulkaniczny pozwoliły nam poczuć się niczym w prawdziwym Mordorze. Szkoda tylko, że żaden szczyt, ani inny charakterystyczny punkt nie wyznaczał nam drogi. Ponoć przepiękne szmaragdowe jeziora migały nam gdzieś tam w dole wśród mgieł, ale za to obecność Błękitnego Jeziora zgadywaliśmy jedynie po stromym zboczu prowadzącym gdzieś tam w dół dawnego krateru? Pierwsze widoki zaczęły się przed nami nieśmiało odkrywać dopiero w dwóch ostatnich godzinach wędrówki w pobliżu gorących źródeł Ketetahi. Byliśmy już jednak za bardzo zmęczeni i wkurzeni pogodą, by w pełni je docenić.

Zeszliśmy poniżej chmur...

Gdy po 8 godzinach z obolałymi, poodciskanymi stopami dotarliśmy w końcu do czekającego na nas po drugiej stronie szlaku autobusu, na dobitkę usłyszeliśmy jeszcze, że rekordem przebycia Tongariro Alpine Crossing jest 1 godzina i 25 minut. Nie wiem, jak ci Nowozelandczycy to robią, ale muszą mieć coś wspólnego z alienami, a może z hobbitami, lub elfami? Faktycznie, jak nigdy czas podawany na poszczególnych odcinkach szlaku doskonale zgadzał się z naszym tempem. W Polsce czasy podawane są raczej dla średnio sprawnych kilkudziesięciolatków i prześcignięcie ich dla młodej, w miarę sprawnej osoby nie stanowi problemu. W Tongariro, jak widać, to my zaliczaliśmy się do tej średnio sprawnej kategorii.

O ile dotąd raczej nie traciliśmy energii ani tej fizycznej, ani duchowej, tak Tongariro zupełnie nas wypompował. I to w podwójnym znaczeniu. Mimo zmęczenia postanowiliśmy się stamtąd jak najszybciej ewakuować i jeszcze tego samego dnia ruszyliśmy w stronę Wellington. Zgodnie z przekonaniem, że jeśli Wyspa Północna tak niegościnnie nas potraktowała, musimy jak najszybciej spróbować szczęścia z Wyspą Południową.

NA ROWERACH

KURORT NARCIARSKI WHAKAPAPA

TONGARIRO ALPINE CROSSING

Taupo to niewielkie miasteczko położone około 60 km na południe od Rotorui, nad największym nowozelandzkim jeziorem o takiej samej nazwie. Już sam spokój i błoga cisza panujące nad brzegiem jeziora dostarczają wystarczających powodów, by zaszyć się tu na kilka dni. Do tego widok ośnieżonych wulkanów Narodowego Parku Tongariro w tle…

Jezioro Taupo

My jednak przyjechaliśmy tu nie po ciszę i spokój, a w odrobinę innym celu. Zamarzyło nam się wyskoczyć z samolotu i spojrzeć na świat z wysokości 4,5 km. A co!? Tandem skydiving to jedna z najpowszechniej dostępnych atrakcji Nowej Zelandii. Przepiękne górzyste krajobrazy, a do tego nowozelandzkie zamiłowanie do przygód, przy dość wysokich standardach bezpieczeństwa, sprawiły, że już od dawna planowaliśmy wyskoczyć gdzieś w Nowej Zelandii. Taupo okazało się być jednym z najtańszych miejsc. Jak ogromne było więc nasze rozczarowanie, gdy wysunąwszy rano nos spod kołdry w chłodnawym spaceshipie, na horyzoncie zobaczyliśmy tylko gęste chmury, chmury i jeszcze raz chmury. Ze względu na bezpieczeństwo w brzydką pogodę skoki się nie odbywają. Trochę markotni, zwlekliśmy się jednak z łóżka i postanowiliśmy wykorzystać ten dzień, aby zobaczyć wszystko co w okolicy warte ujrzenia.

Po krótkim spacerze wzdłuż brzegu jeziora, ruszaliśmy na spotkanie z wodospadem Huka Falls na wypływającej z Taupo rzece Waikato. Waikato (po maorysku „płynąca woda”) to najdłuższa i najpotężniejsza nowozelandzka rzeka. I choć Huka Falls nie są najwyższym nowozelandzkim wodospadem, budzą respekt. Siła kotłujących się kaskad, wypluwających 220 tysięcy litrów wody na sekundę nie zachęca do pływania w okolicy wodospadu. Huka Falls jest z resztą głównym powodem ubogiego życia podwodnego w górnym biegu rzeki Waikato. Jak się okazuje, nie tylko rybom nie jest łatwo, jak dotąd wodospadu suchą nogą nie przepłynął też żaden człowiek.

Paulina, Tomek i Huka

Huka Falls znane są też z innej podwyższającej poziom adrenaliny atrakcji – Huka Jet, szybkiej motorówki, która zabiera chętnych pod sam pieniący się wodospad. Po zaciągnięciu języka, dowiedzieliśmy się jednak, że dla żądnych wrażeń lepszym pomysłem jest 40 minutowa przejażdżka Rapids Jet. I tym sposobem godzinę później staliśmy już ubrani w czarne kapoki, gotowi do walki  z rwącym nurtem rzeki Waikato w okolicy tamy Aratiatia. Rapids Jet wypływa zaledwie 3 razy dziennie w godzinach otwarcia tamy. Adrenalinę zapewnia więc walka ze wzburzonymi tonami wody, które mają zaledwie 40 minut na przebicie się przez wąskie koryto rzeki, zanim tama znów odetnie im odpływ. Przejażdżka okazała się być genialną zabawą, spotęgowaną jedynie przez okrzyki niemogących ukryć entuzjazmu Japończyków i pojękiwania nieco przestraszonych Australijczyków.

WOW! Paulina bez trzymanki... :)

Z nieco zaspokojoną już żądzą wrażeń prosto z przystani Rapids Jet pojechaliśmy do parku termalnego o wdzięcznej nazwie „Craters of the Moon” (Księżycowe Kratery). Malowniczy, buchający parą park, pełen niewielkich basenów wypluwających gorące błoto jeszcze 50 lat temu był zwykłym polem uprawnym. Jednak budowa pobliskiej hydroelektrowni, a co za tym idzie zmiana aktywności i  ciśnienia podziemnych wód, zamieniła pole w syczący i plujący błotem park z doskonałym widokiem na… No właśnie, na wyskakujących z samolotu 4,5 kilometra powyżej śmiałków. W między czasie pogoda się poprawiła, zza chmur wychyliło się słońce, aż w końcu na czyściutkim niebie można było ujrzeć sylwetki wzbijających się wysoko samolotów. Może jeszcze nie wszystko stracone?

Wybuchowe pole uprawne

Było jednak już późne popołudnie, do zachodu słońca pozostało niewiele czasu. I szczerze powiedziawszy sama myśl, że mogło być się udać, zaczęła u mnie wywoływać coraz bardziej odczuwalny stres. Pół godziny później siedzieliśmy już w samochodzie, niby mimochodem kierując się w stronę lotniska, w myślach powtarzając sobie jednak, że przecież przed skokiem potrzebne jest szkolenie, że podpisanie wszystkich dokumentów zabiera duuużo czasu, a my przecież tego samego wieczoru mieliśmy jeszcze dotrzeć do Parku Tongariro.

Zaraz po wejściu do biura Taupo Tandem Skydiving, tak tylko żeby się zapytać, jak wygląda skok (w końcu może zatrzymamy się tu w drodze powrotnej do Auckland za kilka tygodni), przywitano nas radosnym pytaniem, czy skaczemy. Szeroki uśmiech na twarzy Tomka podpowiadał mi, że on skacze, u mnie jednak pytanie to wyzwoliło mały atak paniki. Jak to, już, tu i teraz? Tak bez przygotowania, szkolenia, niczego? W kolejce czekała już para Japończyków w trakcie miesiąca miodowego i, jak ochoczo zapewniła nas pani na recepcji, mogliśmy do nich za chwilę dołączyć.

I choć dziś sama już nie wiem, jak to się stało, niespełna 20 minut później wyskakiwaliśmy już z samolotu na najwyższej możliwej wysokości 15000 stóp (około 4,5 kilometra). Na zewnątrz temperatura wynosiła -12°C, jak okiem sięgnąć widać było jedynie daleko pod nami zawieszone białe obłoki, horyzont wydawał się jakiś eliptycznie wygięty, a wyskakujący tuż przede mną Tomek zniknął mi z oczu w ciągu, nie kłamię, mniej niż sekundy. Jakoś to wszystko nie napawało mnie optymizmem, ale wtedy niewiele już miałam do gadania…

A sam lot? Był niesamowity, w życiu się tak nie bałam! Szczypiące powietrze na policzkach, bezdech, niemożność poruszenia ręką, nogą, czymkolwiek, tak jakby moje ciało należało do kogoś innego. W końcu spadek z prędkością ponad 200 km na godzinę robi z twoim ciałem, co mu się żywnie podoba. Ale było warto! Choć dla mnie zwłaszcza dla chwili, gdy otworzył się spadochron J Zapanowała wtedy błoga cisza, horyzont jakby się wyprostował, a ja dostrzegłam w końcu piękne krajobrazy Taupo i rysujących się daleko, daleko w dali wulkanów Tongariro.

Paulina w akcji... Ma ktoś jeszcze wątpliwości, że ziemia jest kulista?

Trzeba przyznać, że wszelkiego rodzaju sporty ekstremalne to to co w Nowej Zelandii,  z charakterystyczną nowozelandzką wymową, DI BIZT OF DI BIZT. Tak, tak, prawdziwy, szanujący się Nowozelandczyk nie wymawia E, zamiast tego po szkocku pięknie kaleczy angielski :)

Zapraszamy na nową jakość na henhen.pl – film z naszego skoku!

PS. Stać nas było jedynie na jeden film z lotu, więc Tomek, jako prawdziwy dżentelmen, odstąpił mi tą przyjemność.

PS 2. Zwróćcie uwagę na ręce Pauliny! Pomimo prób podania ręki kamerzyście, natura szybującego ptaka okazała się silniejsza!

PS Tomka: Hello! W skydivingu chodzi o ten moment przed otwarciem spadochronu, więc to dla niego warto to zrobić ;) Mnie szczęśliwie udawało się ruszać wszystkimi kończynami (?) – zabawa przednia. Jeśli ktoś chce doświadczyć podobnych emocji, a nie ma akurat pod ręką samolotu, może wychylić się przez okno samochodu pędzącego z prędkością 200 km/h. Jeśli się spodoba, to jazda na lotnisko!

Taupo i okolice

Rapids Jet

Skydiving


Pierwsze kroki zaraz po odebraniu samochodu skierowaliśmy do Rotorui, niedużego miasta w centralnej części Północnej Wyspy. Zaraz po wjechaniu do miasteczka daje się wyczuć wszechobecny zapach siarki. Bulgoczące błotniste lagunki w centralnie położnym parku  i wytryskujące na wysokość 20 metrów gejzery widocznie nieco dalej pozwalają domyślić się, co dzieje się zaledwie kilka metrów pod cienką skorupą ziemi, na której leży Rotorua. I rzeczywiście miasteczko to jest nowozelandzką stolicą geotermalnych zjawisk. Jest też bardzo ważnym ośrodkiem kultury maoryskiej, jednym z regionów najdłużej i najgęściej zaludnionych przez Maorysów. To tu znajduje się jedyny maoryski teatr.

Wioska Whakarewarewa

Pierwsze kroki w miasteczku kierujemy więc do termalnej wioski Whakarewarewa, która przybliży nam odrobinę zarówno maoryskie tradycje i kulturę, jak i historię geotermalnej aktywności Rotorui. Od ponad stu lat po wiosce oprowadzają miejscowi maoryscy przewodnicy. Niektórzy z nich zyskali międzynarodową sławę, zwłaszcza ci, których wybrano do oprowadzenia po wiosce członków królewskiej rodziny. Nasza przewodniczka nie miała może kontaktu z Królową, ale i tak w ciekawy sposób, do tego z charakterystycznym nowozelandzkim akcentem (i zamiast e), przybliżyła nam historię wioski. Drewniane domostwa rozrzucone są wśród niewielkich, buchających parą basenów termalnych, które miejscowi od zawsze wykorzystywali do przyrządzania jedzenia. W końcu nie ma to jak ugotowane w bulgoczącej wodzie jajko, albo kukurydza przyrządzona na cuchnącej siarką parze.

Oryginalna nazwa wioski nieco dłuższa...

Wizyta w wiosce obejmuje też występ niewielkiej trupy teatralnej, która prezentuje lokalne tańce i pieśni, a także tradycyjne wojenne rytuały. Z nostalgią stwierdziliśmy, że zarówno stroje, melodie jak i wykorzystywane instrumenty zadziwiająco przypominają te, które można było spotkać na Fiji. Maorysom nie sposób byłoby się wyprzeć swoich polinezyjskich korzeni. Kolejną zaletą wizyty w wiosce jest możliwość przyjrzenia z bliska wytryskującemu ponoć nawet na wysokość 20 metrów gejzerowi Pohutu. Gejzer jest główną atrakcją położonego obok parku Te Pui, do którego wstęp kosztuje dwukrotnie więcej niż wstęp do wioski. Widok z punktu widokowego na terenie Whakarewarewy jest równie dobry, jeśli nawet nie bardziej malowniczy. Stwierdzamy więc, że wizyta w wiosce jest podwójnie warta swojej ceny.

Widok na gejzery

Po wyczerpujących kilku godzinach w wiosce, z łatwością można się zrelaksować w miejskim parku, gdzie bulgoczące błotniste baseny stanowią równie malowniczą atrakcję, a wymęczone nogi można wymoczyć w gorących źródłach.

Naszą pierwszą noc w spaceshipie spędziliśmy nad położonym kilkanaście kilometrów od Rotorui jeziorze, wśród wzgórz, na których pasły się błogo owce. Miły wstęp do naszej drogowej odysei. Jak się okazało takich malowniczo położonych jezior jest w okolicy Rotoruy więcej. Nad jednym z nich króluje wulkan Tarawera. Dziś już wymarły, jednak jego wybuch w 1886 roku zapisał się w historii Nowej Zelandii jako jedna z największych naturalnych katastrof. Kosztował życie 150 osób, zniszczył przepiękne wapienne tarasy, podstawę ówczesnej turystyki i zmiótł z map kilka okolicznych wiosek. Jednej z nich, Te Wairoa, poświęcone jest muzeum o wiele mówiącej nazwie „Buried Village”- „Zakopana wioska”.

Okolice Buried village

Sama wioska nie zrobiła na nas ogromnego wrażenie, ot i kilka odkopanych z błota dawnych budynków. Jednak barwnie opisana historia erupcji, na którą składały się osobiste tragedie mieszkańców, a do tego przepiękne położenie wioski: na wzgórzu wśród niewielkich wodospadów, z widokiem na migoczący w oddali wulkan Tarawera i położone u jego stóp jezioro… No cóż to głownie dla widoków warto odwiedzić okolice „Buried village”.

Wai-o-Tapu

Wszystko co w Rotorui i jej okolicach widzieliśmy bije jednak na głowę- termalny park „Wai-o-Tapu”. Nowa Zelandia z folderów, gazet podróżniczych i internetu, nie wiedzieć dlaczego, jawiła mi się właśnie jako geotermalny miks kolorów pomarańczowego, zielonego i białego. Takie zdjęcia utknęły mi w pamięci, ale nie bardzo mogliśmy zlokalizować ich pochodzenie. Aż tu przypadkiem w drodze z Rotorui do Tapu ujrzeliśmy znak wskazujący na zjazd na „Wai-o-Tapu”- Thermal Wonderland. Hmm? Postanowiliśmy spróbować. Po drodze minęliśmy jeszcze gigantyczny pożar, jak się okazało kontrolowane wypalanie lasu. O co, jak o co, ale o niedobór drewna Nowozelandczycy nie muszą się martwić. No cóż i pożar i samo „Wai-o-Tapu” zapewniły nam niezapomniane widoki. Z resztą niech zdjęcia mówią same za siebie…  Strach tylko pomyśleć, że mogliśmy ten znak po prostu minąć…

Wioska Whakarewarewa

Rotorua i okolice

Buried Village i okolice

Wai-o-Tapu

Część z czytelników naszego bloga prawdopodobnie pamięta, że po Australii jeździliśmy pomarańczowym Spaceshipem o wyrafinowanej nazwie Kosmiczne Jaja. Już w Sydney, kiedy załatwialiśmy formalności wiązane z wypożyczeniem auta, zdecydowaliśmy, że podobną maszynę wypożyczymy w Nowej Zelandii. Spaceships ma również przedstawiciela w kraju Kiwi – rezerwując auto w dwóch krajach dostaliśmy stosunkowo korzystną ofertę.

No i tak po 21 dniach spędzonych w pomarańczy w Australii i przejechaniu 4050 km, po kilku dniach przerwy wracamy do naszego małego domu na kółkach. Jako, że w domu tym spędzamy prawie 50 dni i nocy (21 w Australii i 26 w NZ) zdecydowaliśmy zadedykować mu osobnego posta.

W NZ przesiedliśmy się w nowszą od australijskiej wersję Toyoty Estima. Mieliśmy szczęście ponieważ trafiliśmy na „nowy” samochód, który jeszcze nigdy nie był wypożyczany. Nie był oczywiście fabrycznie nowy (około 70000 km przebiegu), ale dopiero co przerobiono go na campervana.  Tym sposobem wszystko (poza zaplamioną tapicerką) było w nim świeże i czyste.

Silnik 2,4 litra, automatyczna skrzynia biegów, wszystkie systemy bezpieczeństwa i udogodnienia jakie powinien posiadać nowoczesny samochód były na miejscu. Auto prowadziło się znakomicie. Z punktu widzenia kierowcy miało tylko jedną wadę – kierownicę zainstalowano po złej stronie.Do tego jak na złość wszyscy dookoła jeździli po złej stronie jezdni. Ale cóż, do wszystkiego można się przyzwyczaić. Gdy po raz pierwszy wyjechałem w Sydney na ulicę, czułem się „nieco dziwnie”, ale po przejechaniu pierwszych setek kilometrów było już OK. Czasami zdarzało mi się jechać zbyt blisko lewej krawędzi jezdni, a zamiast kierunkowskazu włączać wycieraczki, ale ogólnie, ku mojemu zaskoczeniu, przestawiłem się na drugą stronę zadziwiająco łatwo. Stało się tak pewnie dzięki  temu, że nie musiałem zmieniać biegów – automat był błogosławieństwem. Tak np. zamiast zredukować bieg, mógłbym otworzyć drzwi. Po przejechaniu 4000 km w AUS, lewa strona w NZ nie stanowiła już żadnego problemu, a wręcz stała się oczywista.

Kokpit Spaceshipa

W NZ mają tylko jedną dziwną zasadę, do której trudno było się przyzwyczaić: skręcając w lewo, trzeba ustąpić pierwszeństwo temu, kto skręca w prawo. W przełożeniu na naszą stronę: skręcając z trasy w prawo musicie ustąpić pierwszeństwo tym skręcającym w lewo. Przyznam szczerze, że teraz ten przepis wydaje mi się nawet naturalny, ale pamiętam, że na początku nie mogłem pojąć logiki tej zasady. Generalnie chodzi o to, że ten skręcający w lewo w Polsce ma trudniej i powinien mieć pierwszeństwo.

??????

Ale starczy o perspektywie kierowcy, pomówmy teraz o perspektywie mieszkańca. Samochód jak już wiecie nie jest do końca prawdziwym wypasionym campervanem. Jest to wersja raczej uproszczona, ale posiada wszystko, co potrzebne do przetrwania, poza prysznicem i toaletą.

KUCHNIA

W aucie mieliśmy małą lodówkę, która na styk spełniała nasze potrzeby. Jedyny problem stanowiły piwa – obok jedzenia nie mieściło się więcej niż 2 butelki, więc było trzeba systematycznie dokładać. Auto było wyposażone w podwójny system zasilania dwoma akumulatorami. Jeden z nich służył do zasilania domowych sprzętów podczas postoju. Noc wytrzymywał bez większych problemów (tylko raz w Australii zdarzyło się nam rozładować oba akumulatory i musieliśmy wzywać pomoc).

Lodówka i szafka kuchenna

W kuchni nie może zabraknąć również kuchenki gazowej. Dwa palniki podłączone do przenośnych, wymiennych butli. Samochód był wyposażony w zewnętrzny stolik, na którym można było z łatwością używać kuchenki.  Garnki, patelnia, talerze, sztućce, kubki, deska do krojenia – cały przybornik kucharza i konsumenta mieliśmy na miejscu.

Kuchenka w naszej kuchni

Był też zbiornik wody, z którego mogliśmy w łatwy sposób pompować wodę. Wodę było trzeba rzecz jasna systematycznie uzupełniać.

Zbiornik wody

JADALNIA

Auto było wyposażone w przenośny stolik i dwa krzesełka. Tym sposobem nasza jadalnia na świeżym powietrzu systematycznie zmieniała widok – plaża, morze, las, góry, wulkan, wodospad, strumyk, jezioro, szalet miejski – do wyboru do koloru.

Jadalnia w opcji z widokiem na jezioro

Była też opcja jedzenia w środku na małym stoliku, ale nie zdarzyło nam się z niej chyba skorzystać.

POKÓJ DZIENNY

W pokoju dziennym mieliśmy kanapę, którą mogliśmy używać w trzech wariantach.

1. Kanapa skierowana przodem do kierunku jazdy – ustawienie wykorzystywane najczęściej podczas jazdy. Mogliśmy zabrać autostopowicza (co kilka razy nam się zdarzyło) lub mieć łatwy dostęp do naszego bałaganu. Formalnie samochód był zarejestrowany na 4 osoby.

Wariant 1

2. Kanapa skierowana w kierunku przeciwnym do kierunku jazdy – rzadko korzystaliśmy z tego ustawienia, było jednak potrzebne do rozłożenia łóżka wewnątrz auta (szczegóły poniżej).

Wariant 2

3. Kanapa ustawiona bokiem – najczęściej wykorzystywany wariant podczas postoju, gwarantował największą powierzchnię i komfort pokoju dziennego.

Wariant 3 ze stolikiem w pokoju dziennym

Na pokój dzienny składała się również sala kinowa. Nasz dom był wyposażony w odtwarzacz DVD i mały ekran. Jako, że mieliśmy kilka filmów kupionych jeszcze na Bali, mogliśmy spędzić miły wieczór filmowy przy lampce nowozelandzkiego wina (precyzyjnie rzecz ujmując przy plastikowym kubku).

Sala kinowa

W pokoju dziennym mieliśmy też mały stolik, ale rzadko z niego korzystaliśmy.

SYPIALNIA

Sypialnię mogliśmy zaaranżować na dwa sposoby.

Sposób 1:

Na tylnej klapie samochodu rozkładamy specjalnie przystosowany namiot, dzięki czemu powiększamy przestrzeń wewnętrzną. Tym sposobem sypialnia i pokój dzienny dostępne są jednocześnie. Materiał jest wodoszczelny, ale nie do końca zimnoszczelny. Są dwa okienka z moskitierą.

Namiot w wariancie 1

W sypialni - wariant 1

Sposób 2:

Wykorzystujemy specjalne podpórki w środku auta i rozkładamy łóżko we wnętrzu naszej Toyoty. Tym sposobem jesteśmy szczelnie zamknięci, ale pokój dzienny nie jest dostępny.

Sypialnia w wariancie 2

W 95% wykorzystywaliśmy wariant 1 – gwarantuje on więcej przestrzeni. Wariant 2 wykorzystaliśmy kilka razy gdy było bardzo zimno, albo gdy nocowaliśmy w miejscach, w których nie czuliśmy się w 100% bezpiecznie (w wariancie 1 domniemany napastnik lub stwór leśny mógł w łatwiejszy sposób wedrzeć się do naszej sypialni). Materace były wygodne, a pościel ciepła, więc wysypialiśmy się bez większych problemów.

GARDEROBA

Z tyłu auta pod materacem mieliśmy dużą skrzynię, w której mieściła się cała zawartość naszych plecaków. Dzięki temu, przy odrobinie chęci, udawało się utrzymywać względny porządek w mieszkanku.

Garderoba

OGRÓDEK

Z boku samochodu mogliśmy rozłożyć daszek, który powodował że nasza prywatna zadaszona przestrzeń powiększała się o kilka metrów kwadratowych. Korzystaliśmy z tej opcji tylko wtedy, gdy zatrzymywaliśmy się gdzieś na dłużej.

Gospodyni w ogródku o zachodzie słońca...

To by było na tyle o naszym domu na kółkach. Brakowało nam jedynie łazienki. Z tego też powodu w większości przypadków staraliśmy się zatrzymywać na noc w miejscach z dostępną toaletą i prysznicami. Czasem z dużą zazdrością patrzyliśmy na duże, w pełni wyposażone campervany. Jednak naszym atutem w porównaniu do dużych apartamentowców była szybkość i zwinność. Na krętych drogach Nowej Zelandii wszystkie kolosy zostawały daleko w tyle!

Czas najwyższy napisać o tak długo przez nas wyczekiwanych odwiedzinach Nowej Zelandii. Kraj położony na 2 wyspach: Północnej i Południowej od początku jawił się nam jako trochę tajemniczy ląd pięknych zielonych wzgórz, słabo zaludniony, owiany maoryskimi legendami, no i najbardziej jak to możliwe oddalony od domu. Byliśmy ciekawi i gotowi na nowe doznania. Jednak wybór Auckland jako pierwszego przystanku w kraju pozwolił na bardzo łagodną aklimatyzację. I to z kilku powodów.

Po pierwsze, Auckland to duże, doskonale rozwinięte miasto i zdecydowanie najbardziej zaludniony obszar Nowej Zelandii. Wystarczy wspomnieć, że w całej Nowej Zelandii żyją 4 miliony ludzi, z czego ponad 1,5 miliona w Auckland i jego okolicy. Poznawanie dzikiej Nowej Zelandii trzeba było więc zostawić na nieco później.

Azjatycka kuchnia króluje w Auckland...

Po drugie, samo miasto to niezwykła mieszanka Azjatów, Polinezyjczyków, Pakeha (jak Maorysi nazywają białych Nowozelandczyków europejskiego pochodzenia) i Maorysów. Stołując się głównie w azjatyckich knajpkach, na każdym kroku spotykając mieszkańców Fiji i innych wysp Polinezji, z łatwością można było się poczuć jak w starej znajomej Azji, lub gdzieś w gościnnej Polinezji. I faktycznie Auckland jest oficjalnie największym polinezyjskim miastem świata. Żadna z rozsypanych na Pacyfiku wysp nie skupia w jednej miejscowości tylu mieszkańców Polinezji. A do Auckland wciąż masami napływają mieszkańcy Tonga, Samoa, wysp Cooka, Fiji i wielu wielu innych. Głównie po edukację, bo to tu znajduje się największy nowozelandzki uniwersytet, ale jak to często bywa, zadamawiają się tu na dobre.

Centrum Auckland

No i po trzecie, ze swoim doskonałym Narodowym Muzeum Nowej Zelandii, Auckland to idealne miejsce, by zgłębić tajemnice tego mistycznego kraju, poszperać odrobinę w jego historii i tym samym przygotować się na podróż w głąb kraju.

A historia Nowej Zelandia to oddzielny, interesujący rozdział podróży każdego odwiedzającego ten wyspiarski kraj. Pierwsi mieszkańcy przybyli tu z wysp Polinezji między 900 a 800 lat temu, a więc całkiem niedawno. Nie wiadomo dokładnie z których wysp przybyli przodkowie dzisiejszych Maorysów: Tahiti, Samoa, Fiji, czy Marques? Jednak różnorodne DNA przywiezionych przez nich psów i szczurów sugeruje wiele podróży z najróżniejszych zakątków Polinezji. Wielotygodniowa przeprawa  na długich wojennych łodziach żeglarskich, zwanych waka, z których każda mieściła około 150 osób i kilkaset zwierzaków, była nie lada wyczynem. Pewnie dlatego większość z nich nigdy nie powróciła już w cieplejsze rejony Pacyfiku. Z tego samego powodu dowódcy każdej z wypraw cieszyli się ogromnym szacunkiem, a ich potomkowie do dziś szczycą się tym, iż wywodzą się z jednej z 7 pierwszych legendarnych waka. Co ciepłolubnych Polinezyjczyków przyciągnęło w niegościnne, zimne zatoki Nowej Zelandii? Maoryska nazwa Nowej Zelandii: Aotearoa oznacza bowiem nic innego jak „kraina długich, białych chmur”. Dwie rzeczy: zwierzęta i drewno, którego tu można było znaleźć aż w nadmiarze. To samo nie dotyczy jednak zwierząt. Z wyjątkiem nietoperzy w Nowej Zelandii nie występowały w zasadzie żadne lądowe ssaki. Dopiero Maorysi sprowadzili tu psy i szczury, które pozbawione naturalnych wrogów szybko zdominowały obie wyspy. No więc o jakie zwierzęta może chodzić? Ptaki i ssaki morskie. Dziś już wymarłe, największe ptaki świata: Moa, których wysokość dochodziła do 3,5 metra, zamieszkiwały obie wyspy Nowej Zelandii jeszcze w XVII wieku. Polowania doprowadziły do ich wymarcia. Na szczęście takiego losu udało się uniknąć fokom, lwom morskim i wielorybom, które nieprzyzwyczajone, by ktokolwiek na nie polował, szybko stały się głównym pożywieniem Maorysów.

Muzeum w Auckland

To z resztą z wielorybami i fokami wiąże się współczesna, europejska część historii Nowej Zelandii. Bo choć już w 1642 roku wyspy odwiedził holenderski statek kapitana Tasmana (i to Duńczycy pozostawili po sobie nazwę „New Sealand”- nowy morski ląd), Maorysi powitali go wówczas strzałami. Zginęło 4 marynarzy i przez kolejnych 100 lat żaden europejski statek nie zaciągnął się już w te rejony. Do czasu wyprawy niczym niezrażonego kapitana Cooka, który z wyjątkową łatwością zjednywał sobie tubylców. Choć jak mówią, nic nie trwa wiecznie – w końcu i Cook zginął zatłuczony pałkami przez Hawajczyków, a jego ciało zjedzono. Kto wie, może to lepiej bo załoga Cooka nazwała Hawaje wyspami Sandwich i gdyby nie ten ‘incydent’ zapewne to ta nazwa przeszłaby do historii. Ważne, że przed śmiercią w 1769 roku Cook dotarł do Nowej Zelandii, sporządził szczegółową mapę linii brzegowej obu wysp i tym samym utorował drogę tysiącom wielorybników i kłusowników polujących na foki i lwy morskie. Tym razem Maorysi okazali się nieco łaskawsi i już wkrótce wzdłuż brzegów Wyspy Północnej jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać niewielkie osady rybackie. Rybacy, jak wiadomo, to raczej prości ludzie, w 99% mężczyźni, więc osady te szybko przeistoczyły się w siedliska rozpusty, gdzie na 3 domy mieszkalne przypadał 1 dom publiczny. Zaniepokojeni tym misjonarze, a także sami Maorysi po pomoc zwrócili się do Brytyjskiej Królowej. Przykład położonej w pobliżu Australii pokazywał, iż ‘opieka’ korony gwarantuje spokój i porządek publiczny. I tak do Nowej Zelandii zawitał pierwszy brytyjski rezydent: James Busby, który w 1840 roku doprowadził do podpisania Traktatu z Waitangi. Traktat uważa się dziś za przełomowy dokument stanowiący o powstaniu nowego państwa. Jednak gdy zgromadzeni na niewielkim ranczu w zatoce Bay of Islands, maoryscy wodzowie podpisywali dokument mający gwarantować im opiekę i ochronę Brytyjskiej Korony, nikt nie zdawał sobie jeszcze sprawy z jego wagi. Faktycznym impulsem do podpisania dokumentu była groźba jednego z francuskich hrabiów, który, zakupiwszy duży kawałek lądu na północy Północnej Wyspy, ogłosił się miejscowym królem i zapowiedział swoje rychłe przybycie wraz z 200-osobową załogą statku. Ten zabawny, dziś nic nieznaczący incydent miał dać początek Nowej Zelandii? Wygląda na to, że 500 wodzów, którzy podpisali Traktat, nie do końca zdawało sobie sprawę, co tak naprawdę opieka Brytyjskiej Korony oznacza. Ponadto w myśl prawa traktat nie powinien stanowić o losie obu wysp, gdyż wielu miejscowych wodzów, zwłaszcza z Południowej Wyspy, nigdy go nie podpisało. Położył jednak fundament dla wieloletniej obecności Brytyjczyków w Nowej Zelandii i powstania kolejnego dominium Wielkiej Brytanii. Tak jak w przypadku Australii do dziś głową Nowej Zelandii jest królowa brytyjska, a władzę w jej imieniu sprawuje gubernator generalny.

Jednak sam fakt podpisania traktatu świadczy już o zupełnie innym przebiegu stosunków społecznych między Maorysami i nowymi osadnikami, niż miało to miejsce w sąsiedniej Australii. Faktycznie, Maorysi, choć przez długie lata dyskryminowani, nigdy nie zostali zepchnięci na margines społeczny. Są widoczni w każdej sferze życia Nowej Zelandii: politycznej, kulturowej czy społecznej. Mało tego podczas gdy na początku XIX wieku ich populację szacowało się na 110 tysięcy, dziś do maoryskich korzeni przyznaje się blisko 650 tysięcy Nowozelandczyków. Maoryski jest jednym z oficjalnych języków Nowej Zelandii, a maoryska kultura to dziś doskonale sprzedający się turystyczny towar.

Z resztą poszanowanie dla różnic i indywidualności przejawia się w Nowej Zelandii w każdej dziedzinie życia społecznego i politycznego. I tak mimo, że oficjalnie Nowa Zelandia jest wciąż monarchią konstytucyjną, zezwala też istnienie wewnątrz kraju niewielkiej republiki, administracyjnie niezależnej od centralnej władzy. Republiką ogłosiła się bowiem mała wioska Whangamomona, której nie spodobała się zmiana przebiegu administracyjnych granic. Nowy podział granic regionu zakładał, że mieliby grać dla wrogiej drużyny rugby. A to byłby uszczerbek honoru nie do odżałowania, więc w 1989 roku Whangamomona ogłosiła się republiką i od razu przystąpiła do niezależnych wyborów głowy państwa. Jednym z pierwszych wybranych prezydentów był Billy Kalosz, koza, której zmarło się po 18 miesiącach sprawowania urzędu. Z resztą może to i lepiej, bo prezydenturę objęła w dwuznacznych okolicznościach, po przeżuciu kartek z głosami wspierającymi pozostałych kandydatów. Po kozie urząd objął pudel Tai, który jednak ustąpił zaraz po tym, jak próbowano targnąć się na jego życie. Od 2004 roku władzę sprawuje Murtle the Turtle, który mimo przydomku, jest jednak człowiekiem.

Odjechane? No ale czego można się spodziewać po narodzie, który każe się nazywać Kiwi w hołdzie małemu endemicznemu ptakowi, który nie dość że nie lata, to jeszcze prowadzi nocny tryb życia, co praktycznie uniemożliwia ujrzenie go w naturze. Jednocześnie po narodzie tak sprytnym, że choć owoc kiwi pochodzi z Chin i długo nazywany był chińska borówką, w latach 50-tych przedsiębiorczy Nowozelandczycy przemianowali go na kiwi, zapewniając sobie tym samym uprzywilejowaną pozycję największego światowego eksportera. No i w końcu po narodzie, który wymyślił takie atrakcje jak bungy jumping, zorbing, czy skydiving. Swoją drogą, my też nie mogliśmy się oprzeć okazji i w ojczyźnie sportów ekstremalnych musieliśmy spróbować choć małej części tych atrakcji.

Opinię świrusów potwierdza tylko fakt, iż Nowozelandczycy mają chyba najostrzejsze na świecie przepisy celne. Na teren kraju nie można wwieść ani odrobinki jedzenia, żadnych większych muszelek, produktów pochodzenia zwierzęcego, ani ziarenka piasku. Tym samym nasze buty trekkingowe, zanim dopuszczono je do wjazdu na teren Nowej Zelandii, musiały przejść solidne odpiaszczenie i mycie J Wyszły z tego cało, a nas z uśmiechem wpuszczono do Nowej Zelandii. Takie przepisy wydają się być może nieuzasadnione, jednak, jak się wkrótce przekonaliśmy, mają swoje logiczne podstawy. Otóż Nowa Zelandia to jeden z niewielu krajów na świecie, do którego nie docierają masowe choroby, nie występują tu żadne jadowite zwierzaki, takie jak węże, czy pająki i tylko dzięki surowej polityce celnej Nowozelandczykom udaje się taki stan rzeczy utrzymać. Mówi się, że być może właśnie ze względu na odległość i odizolowanie Nowej Zelandii udało się utrzymać równowagę między europejską i maoryską populacją. Maorysów nigdy nie dotknęła bowiem plaga ospy wietrznej, czy innych chorób, które zdziesiątkowały Indian, Aborygenów i inne rdzenne populacje. Ze względu na odległość, wszyscy zarażeni Europejczycy zdążyli umrzeć na statkach w drodze do nowej ojczyzny.

Szkoda tylko, że podobny los nie spotkał przywiezionych z Europy królików, czy sprowadzonych z Australii possumów. Pozbawione naturalnych wrogów zwierzaki rozmnożyły się niekontrolowanie i teraz wyżerają nowozelandzkie lasy (possumy) i niszczą uprawy (króliki). Rzeczywiście, na własne oczy przekonaliśmy się, że są wszędzie. Widok harcującego przy namiocie possuma, czy królika jest dość powszedni, a na drogach trzeba być naprawdę uważnym, by nie przejechać stada tych małych nowozelandzkich szkodników.

No ale skoro już o zwierzakach, to wspomnę tylko o najliczniejszych mieszkańcach Nowej Zelandii: owcach. Ktoś pytał mnie już, czy naprawdę jest ich tam sporo. Tak, naprawdę Nowa Zelandia to kraina owiec. Są wszędzie. Zaryzykuję stwierdzenie, że średnio każdy mieszkający na wsi Nowozelandczyk ma przynajmniej ze sto owiec. Tak dla zabawy (specyficzna „zabawa” z biednymi owieczkami stała się nawet tematem dwuznacznych żartów z Kiwi), bo utrzymanie ich tu zbyt wiele nie kosztuje –  zielone pagórki i wzgórza są wszędzie, trawy pod dostatkiem, a chłodnawy klimat i zachmurzone niebo owcom raczej nie przeszkadzają. W rezultacie, na jednego Nowozelandczyka przypada ponad 10 owiec (4 miliony ludzi vs 45 milionów owiec).

Najwyższa pora zaprosić Was do relacji z naszej podróży przez czasem słoneczną, czasem chmurzastą krainę owiec…

PS Tomka: Moim wkładem w ten post miało być kilka sprośnych żartów z owcami w roli głównej, ale Paulina pozwoliła tylko na te „grzeczne” obrazki:

"Jeżeli jest tu ktokolwiek, kto zna powód, dla którego tych dwoje nie powinno brać ślubu..."

Nowozelandzkie callgirls w pełnej gotowości. Zadzwoń!

Poczytajcie sami ;)  http://www.sheepjokes.co.uk/