Po podróży, która sama w sobie była przygodą (żeby dostać się z jednej bardzo popularnej turystycznie miejscowości do drugiej równie często odwiedzanej musieliśmy wziąć łódkę, autobusik-shuttle bus, kolejny autobus do Temerloh, skąd autobus do Kuala Lumpur, metro miedzy dwoma dworcami autobusowymi i kolejny autobus z KL do Melaki) około 6-tej po południu dotarliśmy do mekki multikulturowości Malezji. Serce miasta to Chinatown- chińska dzielnica, gdzie królują kolonialne, nieco naruszone zębem czasu kamienice, a meczet stoi dosłownie między chińską świątynią buddyjską a hinduistyczną. Na przeciwległej ulicy jest też świątynia shinto, a dwie ulice dalej Church Street z dwoma kościołami: protestanckim i katolickim. No i jak ci Malezyjczycy mieli nie wypracować sobie tolerancji?
Wystarczy tylko jeszcze dodać, że symbolem miasta jest holenderski chodak , obecny pod postacią różnych gadżetów, a lokalną specjalnością kruche maślane ciasteczka nadziewane ananasem, takie których nie powstydziłyby się nasze babcie. Do tego jeszcze wszechobecne riksze na hinduską modłę i mętlik w głowie gotowy. W całym tym chaosie trzeba było wynająć rowery (holenderki), żeby spokojnie zwiedzić miasto. Na wzgórzu św. Pawła, wśród ruin kościoła, spotkaliśmy młodą parę w trakcie sesji ślubnej. A że mocno się z nimi identyfikujemy, pstryknęliśmy im kilka fotek Już wtedy upał dawał nam się coraz bardziej we znaki, więc po nieudanej popołudniowej próbie dotarcia nad morze (całe nabrzeże jest zabudowane) postanowiliśmy zaszyć się w klimatyzowanym centrum handlowym. Oj fajnie jest czasem powrócić do cywilizacji. Poszliśmy więc do kina na głupi, ale śmieszny amerykański film Grown ups.
Odświeżonych i z odnowionym zapałem do zwiedzania zaskoczył nas nocny market w Chinatown. Okazuje się, że w piątek i sobotę główna ulicy dzielnicy zamienia się w barwny market z mnóstwem stoisk z pamiątkami, ubraniami, jedzeniem, muzyką etc. Co ciekawe na ten czas okoliczne chińskie świątynie zamieniają swoje patia na sale taneczne, sale prób lokalnych zespołów, sale koncertowe i bary karaoke. Do tego wszystkiego główny plac miasta przeistacza się w parkiet taneczny dla setki Melakijczyków, którzy powtarzają piosenka po piosence skomplikowane układy taneczne w rytm zachodnich przebojów. Nic tylko zacząć podrygiwać i do nich dołączyć! My za to podrygując nogą pod stołem, zjedliśmy pyszną kolację z owoców morza za 3 złote, popiliśmy ją wyjątkowo tanim piwem i ściskając w ręku zakupione zdobycze, zmęczeni po wyczerpującym dniu wróciliśmy powoli do hostelu.
Comments