Czterodniowy rejs na Flores zapamiętamy do końca życia – kilkakrotnie przeszła nam bowiem przez głowę myśl, że może to być ostatnia rzecz, którą w życiu zrobimy. Ale zacznijmy od początku.
Nasza przygoda z indonezyjskimi morzami miała się rozpocząć w małym porcie na wschodnim wybrzeżu Lombok. Gili Islands są na zachodzie, dzięki czemu mieliśmy okazję przyjrzeć się całej wyspie z okien busa. Wyspa jest piękna i trochę szkoda, że nie zatrzymujemy się na niej na dłużej. Co się odwlecze, to nie ucieczce – nie pierwszy raz obiecujemy sobie, że do Indonezji jeszcze kiedyś wrócimy. Po drodze zbieramy zaopatrzenie na naszą wyprawę – owoce, warzywa, woda, żywy inwentarz w nylonowych workach, alkohol, itp.. Do portu dotarliśmy przy akompaniamencie kurczaków, wyraźnie niezadowolonych z sytuacji w jakiej się znalazły. Im też na pewno przyszła do głowy myśl, że to ostatnia podróż w ich życiu – w przeciwieństwie do nas, kurczaki się nie myliły.
Pierwszy rzut oka na łódki i chwilowa konsternacja. Płacąc za wycieczkę nie oczekiwaliśmy podróży luksusowym jachtem, spodziewaliśmy się prostej łódki, pozbawionej specjalnych wygód – tylko, że rzeczywistość okazała się jeszcze prostsza niż nasze wyobrażenia. Zaokrętowaliśmy się na nasz nowy dom wraz z 10 innymi pasażerami. Stwierdziliśmy, że żyjąc na tak małej powierzchni przez 4 dni dużo ważniejsze od łódki jest dobre towarzystwo – wszystko wskazywało na to, że tego nam brakować nie będzie.
Tu trzeba wspomnieć o ludziach spotkanych w trakcie naszej podróży. Pamiętacie może Stana i Flo (para Francuzów podróżujących dookoła świata bardzo podobną trasą co my), z którymi spędziliśmy kilka dni na Bali? Spotkaliśmy ich przypadkiem ostatniego dnia na Gili i po szybkiej decyzji wylądowaliśmy razem na łódce. Tym sposobem wiedzieliśmy, że będziemy mieli na pokładzie co najmniej dwie bratnie dusze. Dusz okazało się jednak więcej: para Holendrów, dwóch młodych Francuzów-instruktorów narciarstwa i para Anglików podróżujących z dwójką małych dzieci. Rodzinka Leith to nieco odrębna historia. Bob i Liz to przesympatyczna, nieco sarkastyczna para podróżująca przez 6 miesięcy dookoła świata wraz z dwójką małych dzieci, 7-letnim Oskarem i 9-letnią Nastassją. Dzieciaki wymagają zupełnie innej formy podróżowania, dłuższych postojów w jednym miejscu, więcej wodnych atrakcji, a mniej męczących wędrówek. Ale im zadziwiająco udaje się połączyć chęć zobaczenia jak najwięcej i potrzeby dzieciaków. Dla ciekawych ich przygód prowadzą też bloga: http://www.familyleith.blogspot.com. Francuskojęzycznym lub tym, którym Google translator niestraszny polecamy też bloga Stana i Flo: www.letempsdunvoyage.fr.
Wracając do samego rejsu, zaraz po wypłynięciu z portu mogliśmy podziwiać piękne krajobrazy okolicznych wysp – z morza wszystko wygląda inaczej. Przez jakiś czas płynęliśmy w towarzystwie delfinów wyskakujących z wody przed naszym dziobem. Nie wiem czemu, ale delfiny budzą we wszystkich wyjątkowo pozytywne emocje – 12 białasów nie kryło swojego podniecenia, a dzieciaki szalały. Ponoć delfiny lubią głos dzieci. Pokrzepieni pięknymi okolicznościami przyrody otworzyliśmy piwka i oddaliśmy się kontemplacji i dyskusjom plenerowym.
Na pierwszą noc zakotwiczyliśmy u wybrzeży małej wysepki, Gili Bola. Spędziliśmy bardzo miły, spokojny wieczór z naszymi kompanami podróży. Chwilę wcześniej złapał nas krótki deszcz, a na horyzoncie niebo iskrzyło się od błyskawic. Nie przejmując się tym specjalnie, położyliśmy się spać w naszej uroczej sypialni. O 3 nad ranem pokład zatrząsł się, a do naszych uszu dotarł średnio kojący warkot silnika Diesla zapożyczonego z dużego autobusu. Drugą część nocy mieliśmy spędzić na morzu. Deszcz i fale zaczęły się zaraz po wypłynięciu z zatoki. Wiatr i fale wzrastały z każdą minutą, a błyskawice co chwilę rozświetlały niebo dookoła nas. Płynęliśmy w burzy przez kilkadziesiąt minut. Po jakimś czasie deszcz ustał, ale fale sprawiały wrażenie jeszcze większych, a błyskawice dookoła nas nie napawały optymizmem. Około 4:30 rodzinie Anglików zaczęły puszczać nerwy – zeszli z sypialni na główny pokład, założyli kamizelki ratunkowe i bezradnie czekali na rozwój wydarzeń. Dołączyliśmy do nich około 5:00. Przy okazji załapaliśmy się na piękny wschód słońca. Jak się pewnie domyślacie, Paulina nie czuje się specjalnie komfortowo na małej łódce na dużej wodzie – w tej sytuacji nawet ci, co zazwyczaj czują się bardzo komfortowo, czuli się niekomfortowo. Na dolnym, otwartym pokładzie było lepiej z kilku powodów: niżej mniej buja, wiatr i świeże powietrze zmniejszają objawy choroby morskiej, w razie „dachowania” z zabudowanej sypialni znajdującej się na dachu łodzi byłoby się dużo trudniej wydostać na powierzchnię. Morze uspokoiło się tuż przed świtem.
W tym miejscu należy się kilka słów wyjaśnienia dotyczącego naszej genialnej łódki. Mogłoby się wydawać, że Grzędy nieco przesadzają – fala na morzu ludzka rzecz, a i burza nie jest czymś nadzwyczajnym. W naszym przypadku problem leżał nie po stronie morza, a po stronie łódki, która doskonale sprawdziłaby się na mazurskich jeziorach, ale na większej wodzie już niekoniecznie. Drewniana konstrukcja wysokiego kadłuba osadzona na całkowicie płaskim i płytko zanurzonym dnie bujała się na fali w sposób trudny do wyobrażenia i opisania. Każda fala wybijała nas w górę i przechylała na prawo, potem lecieliśmy w dół, jednocześnie spadając z fali przechylaliśmy się na lewo – na łódce nie sposób było ustać. Pierwszej nocy przez większość czasu płynęliśmy bokiem do fali, przez co efekt kołyski był jeszcze silniejszy.
Około 09:00 zatrzymaliśmy się przy małej wyspie Moyo na północ od Subawy, a potem dłuższy przystanek na wyspie Satonda. Kilka godzin relaksu spędzonych na snorkellingowaniu (to tu zrobiliśmy większość podwodnych zdjęć), kąpieli w pobliskim wodospadzie i wizycie nad słonym jeziorem. Kolejny odcinek naszej wyprawy to 19 godzin nieprzerwanego rejsu – po nocnych przeżyciach musieliśmy podładować akumulatory.
Wyruszyliśmy około 15:00. Zaraz po wypłynięciu z zatoki na otwartą wodę zaczęło się bujanie. Wiatr bł silny, a morze wzburzone. Początkowo większość była zadowolona, mimo że fale były większe od tych w nocy – słoneczna pogoda, bezchmurne niebo nie budują złowieszczego nastroju. Dodatkowo kurs był pod falę dzięki czemu czuliśmy się jak na rollercoasterze – góra, dół, góra, dół – bez kołysania na boki. Po kilkunastu minutach euforia minęła, a kiedy fale zaczęły wlewać się na pokład poczucie dyskomfortu powoli zaczęło u niektórych wracać. W drugiej godzinie naszej 19 godzinnej przeprawy choroba morska doskwierała już prawie wszystkim.
Kolejne godziny przerodziły się w prawdziwy koszmar. Zmieniliśmy kurs względem fali i łódką zaczęło bujać jeszcze mocniej niż poprzedniej nocy. Góra, tył, lewo, dół, przód i prawo – kilkanaście takich cykli silnego bujania na minutę dawało się we znaki nawet załodze. Fale dookoła były tak wysokie, że często zasłaniały nam widok płynącej w niedużej od nas odległości drugiej łódki, a utrzymanie pozycji leżącej na dolnym pokładzie zaczęło graniczyć z cudem. Leżąc ślizgaliśmy się na całkiem już mokrej podłodze od lewej do prawej burty. Krótka próba zjedzenia kolacji skończyła się zaraz po tym jak pierwsze porcje jedzenia opuściły szybko żołądek i poszybowały za burtę. Około 11:00 wieczorem mama rodzinki Leith przerażona krzyczała na naszego przewodnika, że ma nas natychmiast zabrać do najbliższego portu. Niestety przewodnik też się pochorował, a poza tym najbliższy port to ten do którego zmierzaliśmy – około 10 godzin przed nami. Po północy zaczęło się błyskać – możecie się domyślać, że nie wpłynęło to kojąco na nasze nerwy. Większość pasażerów była autentycznie przerażona. Przyznam szczerze, że mając na względzie to, że jesteśmy w Indonezji, która nie zawsze przestrzega zasad BHP (na drugiej łódce, na której płynęła grupa młodych Anglików, nie było nawet kamizelek ratunkowych), brałem całkiem poważnie pod uwagę to, że łódka się wywróci. Całą noc byliśmy na głównym pokładzie, blisko jego otwartej części (pomimo zimna i bryzgającej wody), Paulina była w kamizelce, mieliśmy opracowaną strategię na wypadek dachowania (zakładam, że w nocy pod wodą w łódce obróconej do góry dnem można stracić orientację, gdzie jest powierzchnia wody).
Szczęśliwie procedury ewakuacyjne nie musiały zostać wcielone w życie J Przetrwaliśmy najdłuższą noc w naszym życiu. Około 09:00, po 19 godzinach rejsu, zacumowaliśmy przy wyspie Laba, szybki rzut okiem pod wodę i ruszyliśmy na Red Beach na wyspie Komodo. Stamtąd już popłynęliśmy bezpośrednio na spotkanie smoków do Parku Narodowego Komodo oraz na wyspę Rinca. Potężne jurajskie jaszczury wymagają jednak odrębnego postu – o tym w następnej odsłonie henhen.
Po czterech dniach na rozbujanej łódce wylądowaliśmy w końcu na Flores, w małym, ospałym Labuan Bajo. Spędziliśmy tam jeden dzień na podglądaniu lokalnego życia i pracy nad blogiem. Następnego dnia wylatywaliśmy na Bali na spotkanie Asi i Rafała.
Zdjęcia z rejsu:
Pod wodą:
Labuan Bajo:
Comments