Abel Tasman rozpieszczał nas pięknymi krajobrazami, malowniczo położonym kempingiem i piękną słoneczną pogodą, jednak po dwóch nocach wśród pasących się koni trzeba było ruszać dalej. Zabawne, że jedyna para, jaką spotkaliśmy, która nadała sobie jeszcze bardziej ekspresowe tempo zwiedzania to Polacy, których spotkaliśmy dzień wcześniej na kempingu. Rezultat niespokojnej polskiej natury, czy raczej obawy, by coś niepowtarzalnego nie czmychnęło nam sprzed nosa (puste półki za komunizmu zrobiły swoje)?
Następnym przystankiem na naszej trasie miały być lodowce Fox i Franz Josef. Jednak w drodze do lodowców na mapie rysowało się jeszcze tyle ciekawych punkcików, że w efekcie sama trasa do lodowców stała się tematem godnym oddzielnego posta.
Zaraz po wyruszeniu z Marahau postanowiliśmy wpaść jeszcze na chwilę nad Golden Bay, najdalej na zachód wysuniętą zatokę Wyspy Południowej. Nie przypuszczaliśmy tylko, że 60 km może wić się wzdłuż wysokich szczytów w nieskończoność. A do tego po drodze napotkamy jeszcze tyle malowniczych punktów widokowych i szutrowe ścieżki prowadzące w zapewne fascynujące zakątki. Jednym z takich odbić z trasy „nie do przegapienia” była droga prowadząca do Harwood’s Hole, największej jaskini na południowej półkuli. Harwood ma 400 metrów głębokości i 70 metrów szerokości. Brzmi dumnie, kto by się nie skusił. Tylko tyle, że z bliska to po prostu zbiór kamieni, a w dole czeluść. Do tego do krawędzi nie można się nawet zbliżyć, bo wszędzie ostrzeżenia przed śmiertelnymi wypadkami.
Na szczęście o wiele ciekawsza okazała się sama ścieżka do Harwood’s Hole, prowadząca przez mroczny, zacieniony las, który grał we Władcy Pierścieni Chetwood Forest. Kojarzycie? My nie kojarzyliśmy, ale trzeba przyznać, że to malownicza lokalizacja (można było niemal wyczuć ukrywające się między drzewami orki). Tak jak z resztą i cała trasa prowadząca do Golden Bay. Aby trafić do najbliższej leżącej miejscowości, Takaka trzeba się przedostać przez wysokie pasmo górskie. Droga meandruje na zboczach gór z widokiem na ośnieżone szczyty, a w dole pasące się jelonki. Czy wspominałam już, że Nowozelandczycy hodują jelenie? Raczej nie trudno się domyślić, w jakim celu. Mleka, ani jajek w końcu nie dają. Swoją drogą zabawne, że to samo zwierzę w jednym kraju stanowi atrakcję turystyczną: Japonia, w innym jest tylko zwierzakiem hodowlanym, a u nas przez większą część roku pod ochroną, rzadko pozwala się ujrzeć.
Gdy w końcu dotarliśmy do Złotej Zatoki, czasu starczyło nam zaledwie na krótki lunch, szybki spacer po plaży i trzeba było z powrotem siadać za kółko. Przed nami była jeszcze długa droga do Nelson Lakes National Park. I znów to sama droga okazała się absolutnym strzałem w 10-tkę. Promienie słońca przebijające się przez symetrycznie rozplanowaną plantację chmielu, meandrujące rzeki, zielone pagórki, skaliste wzgórza, owce i jeszcze raz owce. Jak to jest, że w Nowej Zelandii właśnie na tę drogę do celu nigdy nie starcza nam założonego czasu? Zbyt często człowiek by się zatrzymywał na zdjęcia.
Tuż przed zachodem słońca, które tu na szczęście chowa się dość późno, dotarliśmy w końcu nad jezioro Rotoiti. Krótki spacer na pomost, kilkanaście minut rozmowy z przesympatyczną starszą parą Kanadyjczyków, kilka zdjęć kaczek i ciekawskich węgorzy i znów trzeba było ruszać dalej. Tym razem w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Znaleźliśmy je kilkanaście kilometrów dalej na jednym z DOC-owskich rest areas. Trzeba przyznać, że w Nowej Zelandii o wiele trudniej niż w Australii o darmowe miejsce noclegowe. Niewiele tu rest areas: przydrożnych parkingów z publiczną łazienką, które w Australii czekały na zmęczonych kierowców średnio co 20 kilometrów. Najłatwiej korzystać z wyznaczonych w tym celu parkingów DOC-u. Te darmowe zazwyczaj wyposażone są jednak jedynie w kibelek typu toitoi. Brak dostępu do bieżącej wody potrafi być uciążliwy, więc nie mieliśmy wyjścia i zaczęliśmy znacznie częściej korzystać z komercyjnych kempingów.
Tym razem jednak udało nam się zanocować za darmo i rano mogliśmy już ruszać w kierunku zachodniego wybrzeża, gdzie czekały na nas lodowce. Ale chwileczkę. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w malowniczej zatoczce, by podpatrzeć kolonię fok. Tak śmiesznych, ospałych stworów nie widzieliśmy chyba od czasów wizyty w warszawskim zoo (dla Tomka może z małym wyjątkiem krótkiej wizyty w San Francisco). Przed nami jeszcze sporo spotkań z mieszkańcami zimnych oceanicznych wód, ale to spotkanie było pierwszym z nadciągającej serii i dało nam sporo frajdy. Do tego bezczelne ptaszyska na nadmorskim parkingu, które sprytnie wykorzystały chwilę nieuwagi kierowcy i zabawa murowana. Ciekawa jestem, jak udało im się spałaszować kanapkę własnych gabarytów, którą w mgnieniu oka zaciągnęły w pobliskie krzaki.
Północny odcinek zachodniego wybrzeża, dokładnie wioska Pukaiki, słynie też z innej osobliwej atrakcji – dziwnych formacji nazywanych Naleśnikowymi Skałami. Wyżłobione przez wiatry i morze kamienie faktycznie wyglądem przypominają stertę pozlepianych naleśników. Widok piękny, ale czy wart tych dzikich tłumów i autokarów wypluwających codziennie setki turystów? Po raz kolejny przekonaliśmy się o przypadkowości sukcesu turystycznych atrakcji. Bo naprawdę nie mam pojęcia, w czym gorsze jest położone w tej samej miejscowości koryto rzeki Pororari? Wąska ścieżka prowadzi wzdłuż krystaliczne czystej rzeki, wokół pionowo opadające ściany kanionu i ani żywej duszy na szlaku. Jak dla nas gotowy materiał na turystyczny hit.
Jednak choć wiedzieliśmy, że lodowce, do których powoli się zbliżaliśmy, niczym Naleśnikowe Skały przyciągają podejrzanie wysokie liczby ciekawskich, byliśmy zdecydowani je odwiedzić. W końcu nic nie może nas ominąć, prawda?
Golden Bay
Chetwood Forest
Jezioro Rotoiti
Kolonia fok
Pororari
Naleśnikowe skały
W drodze
Comments