Myśleliście kiedykolwiek, że fajnie byłoby przebiec maraton? Dla mnie osoby, które są w stanie przebiec 42,195km we względnie przyzwoitym czasie zawsze wydawały się niezwykle. Niczym nadludzie, którzy dzięki systematycznym treningom zdołali wspiąć się na wyżyny i osiągnąć granicę wytrzymałości ludzkiego organizmu. W czasie tej podróży wszystko się jednak zmieniło. Przekonałem się, że maratończycy to jednak cienkie Bolki, nie dorastające nawet do pięt prawdziwym ludziom z żelaza!
Wszystko zaczęło się od poznania Stana i Flo, których Wy też już znacie. Stan przed wyruszeniem w podróż dookoła świata wystartował i ukończył jedną z najtrudniejszych edycji zawodów triatlonowych, tzw. Ironmana. Na czym to polega? Wystarczy kupić strój kąpielowy, rower i buty do biegania. Zaczynamy od przepłynięcia 3,8km w jeziorze. Wybiegamy z wody i szybko wskakujemy na rower – przed nami 180km pedałowania (czasami po płaskim, ale w tym przypadku zawody odbywały się w górach, więc rowerem raczej trzeba było się wspinać). Po takiej rozgrzewce jesteśmy gotowi do maratonu – zakładamy wygodne buty i biegniemy przez 42,195km – również niekoniecznie po płaskim. Najlepsi profesjonalni zawodnicy kończą zawody w około 8 godzin, amatorzy potrzebują na to kilka godzin więcej.
Gdy byliśmy w Pucón w mieście odbywały się podobne zawody, tak zwany połowiczny Ironman – wszystko tak samo, tylko dystanse o połowę krótsze. Stan zastanawiał się nawet czy nie wystartować, ale brak odpowiedniego roweru i wysoka opłata za uczestnictwo skutecznie Go zniechęciły – mnie też. Ale przynajmniej mieliśmy okazję przyjrzeć się zawodnikom i ich rowerom. A rowery nie byle jakie, niektóre przypominały bardziej statek kosmiczny. Ich ceny były równie astronomiczne. Przy odrobinie szczęścia mógłbym sobie pozwolić na zakup jednej szprychy, chociaż te najbardziej wypasione miały koła bez szprych, dzięki czemu były bardziej opływowe.
Zawody niestety nieco się pokomplikowały ze względu na ulewny deszcz. Na jeziorze zbyt wysoka fala uniemożliwiła pływanie i ten etap zamieniono na bieganie – zatem z triathlonu zrobił się nam duathlon.
Ale okazuje się, że na świecie są zapaleńcy, którym nawet triathlon na pełnym dystansie nie pozwala się wystarczająco zmęczyć i wymyślili sobie jeszcze bardziej wyczerpujące zawody. Pierwszy raz o nietypowych wyścigach usłyszeliśmy w Nowej Zelandii. Wyścig Coast to Coast organizowany jest corocznie na Południowej Wyspie. Jest to kombinacja biegu, jazdy na rowerze i kajakowania, w sumie 243 kilometry przez najwyższe nowozelandzkie góry, Southern Alps. A nie zapominajmy o różnicach poziomów, bo trasa kończy się i zaczyna na wybrzeżu, po przeciwnych stronach wyspy.
Co roku w Coast to Coast startuje około 100 zawodników – najstarszy miał 75 lat, a najmłodszy 15! Rekord to niewiele ponad 10.5h.
Tego typu wyścigów górskich w Nowej Zelandii jest dużo. Pamiętacie trekking Tongariro Alpine Crossing na południowej wyspie (Mordor z Władcy Pierścieni)? 20km trudnego szlaku górskiego, którego pokonanie przeciętnemu trekkerowi zajmuje około 8h – rekord biegowy to 1h25minut.
Ultramaratony – zawody biegowe na dystansie większym niż maraton, najczęściej 100km lub 100mil – są popularne na całym świecie. Jeden z najtrudniejszych to Hardrock Hundred Mile Endurance Run w USA (160 km biegu po górach). Biegacze podczas całego wyścigu wspinają się w sumie na wysokość 10000 metrów! Co ciekawe kilka lat temu wyścig zwyciężył zawodnik, który od 10 lat jest 100% weganem. (Uwaga redaktor Pauliny: Wegetarianie górą!)
Ale są też dłuższe i nie tylko w górach. Np. Kalahari Augrabies Extreme Marathon – 250 km po pustyni Kalahari (byliśmy tam nie tak dawno i zaufajcie – nie jest to wymarzone miejsce do biegania). Ciekawy jest te The 4 Deserts. Seria 4 wyścigów w najbardziej wietrznym, najsuchszym, najgorętszym i na koniec najzimniejszym miejscu na świecie. I tak zaczynamy na pustyni Gobi w Chinach, potem Sahara w Egipcie, Atacama w Chile i Last Desert na Antarktydzie. Każdy z odcinków ma 250km.
Najdłuższy z ultramaratonów to chyba ten z Los Angeles do Nowego Yorku – 3220 mil biegu.
W Ameryce Południowej popularne są też tzw. Adventure Races. Jest to kombinacja kilku dyscyplin, min. bieganie górskie, rower, kajakowanie, wspinaczka. Zawody najczęściej są drużynowe i trwają kilka dni. Wyścig trwa 24h na dobę – drużyna decyduje o tym czy i kiedy chce odpoczywać.
I tak na przykład w trakcie naszego pobytu w Patagonii rozgrywany był wyścig Patagonian Expedition Race, uznawany za najtrudniejszy i ostatni „dziki” wyścig na świecie. Zawodnicy zaopatrzeni jedynie w mapy i kompas przemierzają odległe zakątki Patagonii, przez kilka dni nie spotykając żywej duszy. Trasa zmienia się każdego roku – najkrótsza wynosiła 520 km, najdłuższa 1112 km i jest kombinacją biegu, jazdy na rowerze, wspinaczki i kajakowania. Każdego roku kilka drużyn w wyniku błędnej nawigacji gubi się w górach i wśród lodów Patagonii. Błądzą przez kilka dni, po czym zazwyczaj udaje im się nawiązać kontakt z ekipami ratunkowymi. Zdarzało się, że zawodnicy czekali na pomoc wysoko w górach przez wiele dni, gdyż ekstremalne warunki pogodowe uniemożliwiały pracę pilotów helikopterów ratunkowych. Średnio nie więcej niż połowa drużyn dociera do mety. Drużyna składa się z 4 osób, jedną z nich musi być kobieta.
O tego typu wyścigach można by pisać godzinami, ale zamiast pisać lepiej się wziąć do roboty! Pływanie, bieganie, rower – cokolwiek! Pamiętajcie: sport to zdrowie! Alkohol Twój wróg!
Trudno wam się zdecydować się w którym wyścigu wziąć udział? TUTAJ znajdziecie listę i opisy najpopularniejszych ultramaratonów na świecie.
POWODZENIA!
Comments