Jadąc na pace mini-ciężarówki mijamy kolejne osady i małe wioski. Żadnej oznaki elektryczności, kanalizacji, bieżącej wody. Brak asfaltu, murowanych domów, sklepów, punktów medycznych, szkół, policji.

Nie ma nic – zupełnie jak u Krzysztofa Kononowicza.

Ale… Mijani w wioskach ludzie nie wyglądają na smutnych. Jacyś tacy pogodni, rozgadani, wyglądają na zdrowych i energicznych. Dzieciaki, widząc nas, nie proszą o pieniądze i nie próbują niczego gwizdnąć. Zamiast tego machają do nas roześmiane. Dorośli nie patrzą spod łba – z twarzy można raczej wyczytać ciekawość i życzliwość. Wszystko razem wydaje się jakoś takie… właściwe.

Festiwal na Ibo Island

No i teraz powiedzcie nam jak to jest z tą biedą?  W przytaczanym wcześniej cytacie z Wikipedii możemy przeczytać, że Mozambik jest najbiedniejszym krajem świata. Czy Ci ludzie są biedni? Czy to że nie mają przysłowiowej fury, skóry i komóry czyni ich biedakami?

W Mozambiku klimat jest bardzo dobry do życia.  Nie ma pustyni – w przeważającej części kraju dominuje busz. Jest więc woda, można spokojnie wyżywić się z tego co daje matka natura. Zwierzęta też mają co jeść. Mała osada, mając dostęp do studni i małego poletka, jest właściwie samowystarczalna. Wiele wiosek leży nad oceanem, który jest nieograniczonym źródłem jedzenia.

Jedziemy sobie pośród tego wszystkiego i zastanawiamy się, czy brak cywilizacji jest jednoznaczny z biedą. Wydaje nam się, że jednak nie. Bieda jest w dużych miastach, gdy ludzie są uzależnieni od pieniądza. Tutaj kasa nie odgrywa kluczowej roli i nie odczuwa się tak jej braku. Obserwując ludzi w czystym warszawskim klimatyzowanym autobusie i tych w przepoconym, przeładowanym, zakurzonym busiku w Mozambiku, bez chwili zastanowienia oceniam, że Ci drudzy są o niebo szczęśliwsi, pogodzeni z własnym losem. Widać to na ich twarzach, w ich oczach, uśmiechach i tym, jak się do siebie odnoszą.

Towarzysz podróży do Vilanculos. Jego wieeeelka mama zajmowała połowę siedzenia Pauliny. Ale kto by się tam złościł...

Ktoś jest zmęczony? Bez problemu może oprzeć głowę na ramieniu sąsiada, z którym dzieli siedzisko. Wielkiej mamie zdrętwiały kolana od trzymania dwójki dzieci? Zaraz znajdzie się ktoś, kto zajmie się na jakiś czas maluchami. A jak sam się nie znajdzie, to mama zaraz go sobie wypatrzy. Kiedy mały chłopiec wciśnięty między moje kolana przysypiał na moim ramieniu, nieco je obśliniając i hmm.. zaglucając, jakoś nie miałem z tym wielkiego problemu. W Warszawie byłoby to nie do pomyślenia. Tutaj wszystko to jest jakieś takie naturalne, prawdziwe, ludzie są na siebie otwarci. I wiecie co? Bardzo nam się to podoba. Nie mówię, że teraz chciałbym być codziennie obśliniany i zaglucany, ale i nam przydałoby się trochę luzu, otwartości i wrażliwości na drugiego człowieka.

Co jak co, ale „zachodnia” cywilizacja na północ Mozambiku jeszcze nie dotarła. Momentami mamy wrażenie, że cofnęliśmy się w czasie o kilkaset lat. Z jednej strony jest to fascynujące, ale z drugiej czasem upierdliwe. Żeby podróżować po tej części kraju trzeba mieć mnóstwo czasu, albo własne auto 4×4. My nie mieliśmy ani jednego, ani drugiego, więc musieliśmy ograniczyć się tylko do kilku miejsc.

W drodze na Matemo Island

Turystów na północy jest baaaaardzo mało. Wyruszając z Pemby poznaliśmy dwie Niemki i Australijczyka, z którymi spędziliśmy następnych 10 dni. Razem było łatwiej i przyjemniej. W miejscach, do których docieraliśmy, byliśmy zazwyczaj jedynymi turystami. Wyjątkiem była Ibo Island w czasie kilku dniowego festiwalu. Na wyspie pojawiło się w sumie dwadzieścia kilka osób. Jednak większość to chyba nie turyści tylko biali mieszkańcy Mozambiku pochodzenia portugalskiego, albo tzw. ekspaci. Przez dwa dni czuliśmy się prawie jak w Turcji czy Egipcie – spotykaliśmy białych na ulicach kilka razy dziennie! ;)

Dlaczego nie ma turystów? Bo nie ma infrastruktury. Dotarcie w ciekawe miejsca w regionie jest trudne i czasochłonne. Ale warto! Na północy Mozambiku widzieliśmy miejsca, których nie powstydziłyby się najpiękniejsze rajskie wyspy na świecie. Plaże wymarzone na wakacyjny urlop. Problem polega na tym, że nie bardzo jest gdzie się przespać, zjeść i napić piwa. No chyba że macie dużo pieniędzy. Na okolicznych wyspach zdarzają się luksusowe resorty. Goście przylatują na miejsce hotelowym helikopterem, dostają swój bungalow na plaży i przez tydzień cieszą się luksusem, nie wypuszczając się za teren hotelu. Taka przyjemność kosztuje minimum 300-400 USD za dobę.

Matemo Island

Odwiedziliśmy jeden z takich przybytków na Matemo Island. Powiem wam, że nawet gdybyśmy mieli dużo kasy, to chyba wolelibyśmy nie zatrzymywać się w tym miejscu. Hotel i luksusowe domki przygotowane na przyjęcie 100 gości. Piękne afrykańskie wnętrza, restauracja, basen, bar itd. Ale… W całym tym przepychu tylko 2 gości. Było to nieco dołujące i przygnębiające. Przynajmniej dla nas – woleliśmy nasze proste chatki z przerywanym dostępem do elektryczności i ognisko na plaży kilka kilometrów dalej.

Swoją drogą to dobrze, że w hotelu nie było gości. Jak weszliśmy na teren głównego budynku i dziewczyny zobaczyły łazienkę, to dostały szału. Od daaaawna nie widziały lustra, umywalki i ciepłej wody, więc rzuciły się na restauracyjną toaletę jak jakieś dzikuski. Ucywilizowany kibelek okazał się tym, co zrobiło na nas największe wrażenie w tym całym przepychu ;)

W drodze do naszych chatek na Matemo

Nasza łazienka wyglądała nieco inaczej. Kibelek to dziura w ziemi z betonową płytą, a prysznic to wiadro z wodą. Woda była donoszona z wioski, więc było trzeba oszczędzać – średnio pół wiaderka na osobę. Prysznic pod gołym niebem z drewnianym parawanem kończącym się na wysokości mojej szyi (mojej czyli Tomka, a więc nieco wyżej niż Pauliny). Parawan oczywiście nieszczelny, gdzieniegdzie szpary przez które wszystko widać, a 5m od „łazienki” wioskowa ścieżka, którą co i raz ktoś się przechadza. Z początku człowiek nieco się krępuje, ale po jakimś czasie przestaje. Podejście do nagości w tym regionie świata jest zupełnie inne niż u nas. Kawałek nagiego ciała nie wzbudza takiej sensacji i zainteresowania jak w Europie – nawet jeżeli w grę wchodzą te intymniejsze fragmenty. Pisząc to już zatęskniłem za tymi prysznicami – ciepły wieczór, zimna orzeźwiająca woda, delikatne światło latarki, szum liści palmowych poruszanych morską bryzą i tysiące gwiazd na wysoko zawieszonym suficie. Bajka. Chociaż jak pokazało nasze hotelowe doświadczenie, lustro, umywalka i prąd czasem są obiektem pożądania ;)

Nasz "Beach Bar" na Matemo. Prysznic był kilka metrów obok :)

Miało być krótko, a ja się rozpisuję. Uznaliśmy, że jedyna szansa na to żeby ten leniwy naród cokolwiek czasem przeczytał na henhen to krótkie i zwięzłe wpisy ;)

Zatem kończ waść! Do usłyszenia/zobaczenia/przeczytania wkrótce.

Kilka zdjęć z północy.