Idziemy za ciosem. Skoro jesteśmy już w Afryce postanowiliśmy cofnąć się nieco w czasie i przypomnieć Wam ostatnie tygodnie naszej poprzedniej podróży. Z Namibii, o której pisaliśmy wcześniej, pojechaliśmy do Botswany – raju dla miłośników przyrody. Zapraszamy na krótkie wspominki
———————————————————————————
Dziwne opisuję się wydarzenia sprzed 1,5 roku. Trzeba sięgnąć do głębokich zakamarków pamięci, odkurzyć te najżywsze wspomnienia, odgrzebać te trochę bardziej wyblakłe i powoli zrekonstruować sobie obrazy, zdarzenia, no i przede wszystkim wrażenia. Ale nie tym razem. O dziwo Deltę Okavango pamiętam, jakby zdarzyła się wczoraj.
Bo wyobraźcie sobie, że zamykacie oczy, myślami przenosicie się do małej wąziutkiej łódki mokoro, która płynie nieśpiesznie wśród wysokich traw. Jej dno jest całkiem płaskie, leżycie więc na jej dnie, obok leży wasz przyjaciel/chłopak/mąż. W mokoro mieszczą się raptem 2 osoby, plus jeden poler, który, stojąc na tyle łódki, napędza ją przy pomocy długiej tyczki. Miarowy dźwięk pluskania wody delikatnie was usypia. Prażące słońce też robi swoje. Łódka pachnie aromatycznym drzewem kiełbasianym (no dobra dziś prędzej żywicą). Dookoła roztacza się zapach kwitnących lilii. No kto by się tam chętnie teraz nie przeniósł, zwłaszcza gdy u nas za oknami wielkimi korkami zbliża się zima? Co tam, że dookoła mogą grasować hipopotamy, że w każdej chwili możemy spotkać się oko w oko ze stadem słoni. Tym lepiej, po to w końcu znaleźliśmy się w tej największej na świecie śródlądowej delcie! Choć opowieści o mokoro złamanym w pół przez rozwścieczonego hipopotama trochę studzą moją beztroskość.
Jednak już po kilku godzinach dopływamy do wysepki. Z dala od hipopotamów, przynajmniej w teorii. Takich wysepek są tu setki, żadna nie jest zamieszkana, co roku sezonowo zalewa je woda. O tym, że to, że hipopotamy zostawiamy w bezpiecznej odległości to iluzja, przekonamy się w trakcie walking safari po wyspie. Są wszędzie, w malutkich oczkach wodnych na wyspie, ich odchody spotykamy na ścieżce do obozu, porykiwania słychać nocą znad wody. Ale to nie hipopotamy, budzą we mnie największy strach, a spotkanie ze słoniem. Z perspektywy „zza krzaka” taki wielkolud budzi respekt. Jest sam, nas kilka osób, mimo to wiemy, że gdyby tylko coś strzeliło mu do głowy i zacząłby szarżować, nie mielibyśmy najmniejszych szans. Nasz przewodnik nie ma nawet przy sobie broni, jest za to bardzo szczupły i zwinny. W razie czego, pewnie jako pierwszy zwinąłby nam się z oczu.
Siedzimy więc cicho za drzewem i z odległości przyglądamy się skubiącemu liście gigantowi. Strasznie nam się to podoba. Takie walking safari pozwala przyjrzeć się naturze z zupełnie innej perspektywy, nie zza szyby, czy z bezpiecznej klatki jeepa, ale z poziomu zwierzaka. Chodzimy tymi samymi ścieżkami, dotykamy ich śladów, przyglądamy się ich odchodom etc. Z tyłu głowy jest cały czas świadomość, że w każdej chwili gepard, albo hipopotam mogą stanąć nam na drodze. Nic takiego się jednak nie dzieje. Mimo to takiemu walking safari nigdy nie towarzyszy znużenie i lekkie ‘zmęczenie materiału’ typowe po kilku godzinach bezskutecznego wypatrywania zwierzaków na tradycyjnym, samochodowym safari w parkach narodowych. Mamy ochotę na więcej! Choć jak się później okaże, takie walking safari wcale nie łatwo znaleźć w Południowej Afryce.
I dostajemy więcej, tyle, że już wcale nie zwierzaków, a raczej afrykańskich tańców, muzyki i całej tej magicznej afrykańskiej atmosfery, o której pisaliśmy już w jednym z pierwszych namibijskich postów. Mercedes okazuje się być doskonałym wodzirejem. Okazuje się, że zna piosenki, które podśpiewują nasze wioślarki. Nie tylko uczy nas słów dwóch piosenek, ale jeszcze obmyśla prostą choreografię. Już po kilkunastu minutach, sami chyba nie wiedząc kiedy, siedzimy w kręgu i przyklaskując i wybijając rytm, śpiewamy wzdłuż ogniska radosne afrykańskie pieśni. Po kolejnych cydrach, w kręgu wszyscy już tańczą. Botswańczycy, Amerykanie, Anglicy, Australijczycy, Koreańczycy, czy Południowi Afrykanie. Bez względu na narodowość, język, kolor skóry, czy wiek. Niektórzy nazywają to the Spirit of Africa!
A o tym, jak niewielki kawalątek tego ogromu wody, kanalików, wysepek i bagien zobaczyliśmy z łódki przekonujemy się już następnego dnia, w trakcie 40-minutowego lotu nad Deltą Okavango. Ten krótki czas spędzony w malutkiej Cessnie był jednym z najpiękniejszych momentów w całej podróży. A Delta w Botswanie z lotu ptaka to nieziemski widok! Zresztą zobaczcie sami na zdjęciach.
Mokoro i walking safari
Delta Okavango z lotu ptaka
Comments